Zerwane więzi: Czy można odnaleźć dom, gdy serce wciąż krwawi?
– Marek, pospiesz się, autobus zaraz odjedzie! – krzyknęła pani Jola, wychowawczyni z domu dziecka, a ja znowu poczułem to znajome ukłucie w żołądku. Niby zwykły dzień, a jednak każdy poranek był dla mnie walką. Walczyłem z własnymi myślami, z lękiem przed kolejnym dniem w szkole, gdzie byłem „tym z bidula”.
Wszyscy wiedzieli. Nawet jeśli nikt nie mówił tego głośno, czułem ich spojrzenia. Czasem ktoś rzucił pod nosem: „Sierota”, „Niechciany”. Bolało. Bardziej niż głód, bardziej niż zimno w nocy, kiedy leżałem na skrzypiącym łóżku i marzyłem o tym, żeby ktoś mnie przytulił. Żeby ktoś powiedział: „Jesteś mój. Jesteś ważny.”
Miałem wtedy dwanaście lat, kiedy pierwszy raz usłyszałem, że może ktoś mnie adoptuje. Pani Jola przyszła do mnie wieczorem, usiadła na brzegu łóżka i powiedziała cicho:
– Marek, jest rodzina, która chce cię poznać. Państwo Nowakowie.
Serce mi zabiło mocniej. Przez chwilę uwierzyłem, że może to już koniec samotności. Że będę miał swój dom.
Pierwsze spotkanie było jak sen. Pani Nowakowa pachniała wanilią i miała ciepłe dłonie. Pan Nowak opowiadał dowcipy i śmiał się głośno. Przez chwilę czułem się jak ktoś wyjątkowy. Ale potem przyszły pierwsze nieporozumienia. Nie umiałem się zachować przy stole, nie wiedziałem, jak rozmawiać o szkole, nie znałem zasad ich domu. Czułem się jak intruz.
Pewnego wieczoru usłyszałem rozmowę przez drzwi:
– On jest trudny, Andrzeju. Nie wiem, czy damy radę.
– Musimy spróbować jeszcze trochę, Basiu.
To „jeszcze trochę” trwało dwa miesiące. Potem spakowali moje rzeczy do reklamówki i odwiedziliśmy dom dziecka. Pani Nowakowa nie patrzyła mi w oczy.
– Przepraszam, Marek. To nie twoja wina – powiedziała cicho.
Ale ja wiedziałem swoje. Byłem za trudny. Za bardzo zniszczony przez życie.
Od tamtej pory zamknąłem się w sobie jeszcze bardziej. Przestałem wierzyć, że ktoś może mnie pokochać. W szkole byłem coraz bardziej wycofany, w domu dziecka coraz częściej wdawałem się w bójki. Lepiej być twardym niż znowu cierpieć.
Minęły dwa lata. Siedziałem na ławce przed domem dziecka, patrząc na zachodzące słońce, kiedy podeszła do mnie pani Barbara – nowa opiekunka społeczna.
– Marek, chciałabym ci kogoś przedstawić – powiedziała z uśmiechem.
Obok niej stał pan Andrzej – wysoki, siwy mężczyzna o łagodnych oczach.
– Cześć, Marek. Słyszałem o tobie dużo dobrego – powiedział i wyciągnął rękę.
Nie odpowiedziałem. Patrzyłem na niego podejrzliwie. Znowu ktoś chce mnie „uratować”? Po co? Żeby potem oddać?
Ale oni nie odpuszczali. Przychodzili co tydzień – czasem z ciastem, czasem z książką albo planszówką. Nie pytali o przeszłość. Po prostu byli.
Któregoś dnia pani Barbara zapytała:
– Marek, czy chciałbyś spędzić z nami weekend?
Zgodziłem się tylko dlatego, że miałem dość wszystkiego. Chciałem uciec choć na chwilę.
Ich dom pachniał świeżym chlebem i kawą. W salonie stały zdjęcia dzieci i wnuków – wszyscy uśmiechnięci, szczęśliwi. Poczułem się tam obco, ale jednocześnie… bezpiecznie?
Wieczorem pan Andrzej usiadł obok mnie na tarasie.
– Wiesz, Marek… Ja też kiedyś straciłem rodzinę. Miałem siedem lat, kiedy zginęli moi rodzice w wypadku samochodowym.
Spojrzałem na niego z niedowierzaniem.
– I co wtedy?
– Było ciężko. Ale ktoś mi pomógł. Chciałbym teraz pomóc tobie.
Nie odpowiedziałem nic. Ale pierwszy raz od dawna poczułem coś na kształt nadziei.
Przez kolejne miesiące coraz częściej bywałem u Barbary i Andrzeja. Uczyli mnie gotować, graliśmy w szachy, rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Czasem kłóciliśmy się o drobiazgi – jak wtedy, gdy rozbiłem ulubiony kubek Barbary i uciekłem do swojego pokoju przekonany, że zaraz mnie wyrzucą.
Ale oni przyszli do mnie wieczorem.
– Marek, każdy popełnia błędy – powiedziała Barbara i przytuliła mnie mocno.
Zacząłem wierzyć, że może jednak zasługuję na dom.
Ale przeszłość nie dawała o sobie zapomnieć. Miałem koszmary – śniło mi się, że znowu jestem sam, że wszyscy mnie zostawiają. Bałem się zaufać do końca.
Pewnego dnia w szkole wybuchła awantura – kolega nazwał mnie „przybłęda”, a ja rzuciłem się na niego z pięściami. Wezwano Barbarę do szkoły.
W drodze powrotnej milczeliśmy długo. W końcu powiedziała cicho:
– Marek… My cię nie zostawimy. Nawet jeśli czasem będzie trudno.
Poczułem łzy pod powiekami. Chciałem jej uwierzyć… Naprawdę chciałem.
Dziś mam siedemnaście lat i wiem jedno: rodzina to nie tylko więzy krwi. To ludzie, którzy zostają przy tobie nawet wtedy, gdy sam siebie nie znosisz.
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy naprawdę można zacząć od nowa? Czy przeszłość zawsze będzie moim cieniem? A może dom to miejsce, które budujemy każdego dnia – cegła po cegle – nawet jeśli czasem wszystko wali się od nowa?