Cień nad gospodarstwem: Historia Ewy i jej syna na farmie pełnej tajemnic
Od pierwszej nocy wiedziałam, że coś jest nie tak. Leżałam na skrzypiącym łóżku w zimnej izbie, a mój syn Kuba śnił niespokojnie obok mnie. Przez cienką ścianę słyszałam kroki gospodarza – pana Władysława – i jego żony, Barbary. Ich głosy były ciche, ale napięte jak struna. „Oni nie mogą się dowiedzieć” – szeptała Barbara. „Jeszcze trochę, a potem się ich pozbędziemy” – odpowiedział Władysław. Serce mi zamarło. Czy mówili o nas?
Nie miałam wyboru. Po śmierci męża zostałam z długami i synem na utrzymaniu. Straciliśmy mieszkanie w Łodzi, a rodzina odwróciła się ode mnie, jakby bieda była zaraźliwa. Zgodziłam się na pracę na tej farmie pod Piotrkowem Trybunalskim, bo nie miałam dokąd pójść. W zamian za jedzenie i dach nad głową mieliśmy z Kubą pomagać w gospodarstwie – sprzątać obory, karmić zwierzęta, zbierać ziemniaki.
Już pierwszego dnia Kuba wrócił z pola z rozciętą dłonią. Barbara spojrzała na niego z pogardą.
– Nie mamy czasu na mazgajenie się! – syknęła. – Jak nie dasz rady, to wracaj do miasta!
Zacisnęłam zęby. – Proszę pani, on ma dopiero trzynaście lat…
– W moim wieku już orałam pole! – przerwała mi Barbara. – Niech się uczy życia.
Kuba patrzył na mnie błagalnie, ale wiedziałam, że nie możemy się sprzeciwić. Wieczorem opatrywałam mu rękę przy słabym świetle żarówki.
– Mamo, boję się tu…
– Wiem, synku. Ale musimy wytrzymać. Tylko trochę…
Z każdym dniem atmosfera gęstniała. Gospodarz był coraz bardziej nerwowy, a Barbara chodziła po domu jak cień. Często znikała na strychu lub w piwnicy, a kiedy pytałam, czy mogę pomóc przy przetworach, odpowiadała ostro:
– To nie twoja sprawa!
Pewnej nocy obudził mnie szloch Kuby.
– Mamo… ktoś chodził pod oknem.
Wyszłam przed dom – nikogo nie było, tylko wiatr szarpał gałęziami starych jabłoni. Ale następnego ranka znalazłam pod oknem ślady butów i… coś jeszcze. Mały woreczek z dziwnym proszkiem.
Zaniosłam go do gospodarza.
– To wasze? – zapytałam.
Władysław pobladł.
– Skąd to masz?!
Barbara wyrwała mi woreczek z ręki i rzuciła do pieca.
– Nie wtykaj nosa w nie swoje sprawy! – krzyknęła.
Od tego dnia zaczęły się dziać rzeczy dziwne. Krowy przestały dawać mleko, w studni pojawił się dziwny zapach, a sąsiadka – pani Jadwiga – przyszła ostrzec mnie szeptem:
– Uważajcie na Barbarę… Ona już niejednego stąd przegoniła.
Kuba coraz częściej płakał nocami. Bał się spać sam, więc kładł się ze mną pod jedną kołdrą.
– Mamo, czemu oni są tacy źli?
– Może są nieszczęśliwi…
Ale sama w to nie wierzyłam.
Pewnego popołudnia usłyszałam kłótnię w kuchni:
– Musimy się ich pozbyć! – wrzeszczała Barbara. – Oni coś wiedzą!
– Jeszcze chwila! – uspokajał ją Władysław. – Jak policja zacznie pytać o te leki dla zwierząt…
Zamarłam. Leki? Przypomniałam sobie woreczek z proszkiem.
Tego wieczoru Kuba wrócił z obory blady jak ściana.
– Mamo… tam w piwnicy…
– Co się stało?
– Widziałem Barbarę. Miała skrzynkę pełną butelek i coś chowała za workami ziemniaków.
Nie spałam całą noc. Nad ranem usłyszałam szuranie pod drzwiami. Wyszłam na korytarz i zobaczyłam Kubę skulonego przy schodach.
– Nie mogłem spać…
Przytuliłam go mocno.
Nazajutrz postanowiłam sprawdzić piwnicę. Kiedy gospodarze pojechali do miasta po paszę, zeszłam tam z Kubą. Za workami ziemniaków znaleźliśmy skrzynkę pełną fiolki z dziwnymi etykietami: „antybiotyk weterynaryjny”, „stymulator wzrostu”, „zakaz stosowania u bydła mlecznego”.
Kuba spojrzał na mnie przerażony.
– Mamo… oni trują zwierzęta?
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, usłyszeliśmy kroki nad głową. Gospodarze wrócili wcześniej!
Schowaliśmy się za beczką z kiszonką. Słyszeliśmy ich rozmowę:
– Musimy to wywieźć do lasu! Jak ktoś doniesie…
– A co z tą babą i jej gówniarzem?
– Rano ich wyrzucimy!
Serce waliło mi jak młotem. Musieliśmy działać natychmiast. Po cichu wymknęliśmy się z piwnicy i pobiegliśmy do sąsiadki Jadwigi.
– Pani Jadwigo! Oni trują zwierzęta! Mają zakazane leki!
Jadwiga spojrzała na mnie poważnie.
– Wiedziałam, że coś kombinują… Zaraz zadzwonię po policję.
Noc była najdłuższa w moim życiu. Siedzieliśmy z Kubą u Jadwigi, trzymając się za ręce. Nad ranem przyjechała policja i weterynarz powiatowy. Zabrali Władysława i Barbarę na przesłuchanie, a my zostaliśmy poproszeni o zeznania.
Po kilku dniach okazało się, że gospodarze od lat stosowali zakazane środki, by zwiększyć produkcję mleka i mięsa. Truli zwierzęta i ludzi – sąsiedzi skarżyli się na bóle brzucha po kupionym mleku czy serze.
Wieś podzieliła się na dwa obozy: jedni mieli nam za złe, że „donieśliśmy” na swoich; inni dziękowali za odwagę i uratowanie dzieci przed chorobą.
Nie było nam łatwo. Przez kilka tygodni byliśmy traktowani jak trędowaci. Kuba bał się wychodzić na podwórko; ja płakałam po nocach ze strachu o przyszłość.
Ale po czasie wszystko zaczęło się układać. Pani Jadwiga pomogła nam znaleźć pracę w sklepie spożywczym w miasteczku; Kuba poszedł do szkoły i powoli odzyskiwał radość życia.
Czasem pytam siebie: czy zrobiłam dobrze? Czy warto było ryzykować dach nad głową dla prawdy? Czy gdybym jeszcze raz musiała wybierać między bezpieczeństwem a sumieniem – wybrałabym tak samo?
A wy? Co byście zrobili na moim miejscu?