Dlaczego kochanka, dla której mąż zostawił rodzinę, jest smutna: Prawdziwe życie niewiele przypomina bajki

– Dlaczego nie odbierasz ode mnie telefonu? – zapytałam z drżącym głosem, patrząc na ekran, na którym po raz kolejny pojawił się komunikat: „Połączenie odrzucone”. Władysław od kilku dni był nieuchwytny. Jeszcze niedawno codziennie słyszałam jego głos, czułam ciepło jego dłoni na mojej skórze, a teraz… Teraz siedziałam sama w pustym mieszkaniu, które miało być naszą przystanią.

Może powinnam zacząć od początku. Mam na imię Amelia. Zawsze byłam niezależna, nie potrzebowałam nikogo do szczęścia. Przynajmniej tak sobie wmawiałam. Moje życie było poukładane: praca w wydawnictwie, własne mieszkanie na warszawskim Mokotowie, kilka bliskich przyjaciółek i żadnych zobowiązań. Wszystko zmieniło się pewnego jesiennego popołudnia, kiedy w kawiarni „Pod Aniołem” zobaczyłam Władysława.

Był elegancki, miał w sobie coś z dawnych dżentelmenów – szarmancki uśmiech, nienaganny garnitur, spojrzenie pełne uwagi. Przysiadł się do mojego stolika, bo „wszystkie inne były zajęte”, jak powiedział z tym swoim uroczym półuśmiechem. Rozmawialiśmy o książkach, podróżach i życiu. Czułam się przy nim wyjątkowa, jakbym nagle stała się bohaterką własnej powieści.

Nie ukrywał, że ma żonę. – Mam rodzinę – powiedział szczerze już podczas drugiego spotkania. – Ale z tobą czuję się… inaczej. Młodziej? Szczęśliwiej? Nie wiem. Po prostu dobrze.

Powinnam była wtedy odejść. Ale nie potrafiłam. Każda rozmowa z nim była jak łyk świeżego powietrza po latach duszenia się w samotności. Najpierw były długie rozmowy telefoniczne, potem coraz częstsze spotkania. Władysław miał swoje zasady: nigdy nie zostawał na noc, nigdy nie dzwonił po dwudziestej drugiej. Wiedziałam dlaczego. Mimo to pozwoliłam sobie marzyć.

Moje przyjaciółki ostrzegały mnie:
– Amelia, on cię skrzywdzi. Zawsze tak się kończy.
– Nie rozumiesz – odpowiadałam z uporem. – To coś innego.

W końcu przyszedł dzień, kiedy zadzwonił do mnie roztrzęsiony:
– Powiedziałem wszystko żonie. Wyprowadzam się.

Poczułam euforię i strach jednocześnie. Przez chwilę byłam pewna, że wygrałam los na loterii życia. Władysław zamieszkał u mnie. Przez pierwsze tygodnie byliśmy nierozłączni – gotowaliśmy razem kolacje, oglądaliśmy filmy, spacerowaliśmy po Łazienkach. Ale bardzo szybko zaczęły pojawiać się rysy na tym idealnym obrazie.

Władysław coraz częściej siedział zamyślony przy oknie, patrzył w dal i milczał.
– Wszystko w porządku? – pytałam.
– Tęsknię za dziećmi – odpowiadał cicho.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Czułam się winna. Wiedziałam, że jego żona – Małgorzata – przeżywa piekło. Słyszałam jej głos przez telefon:
– Jak mogłeś to zrobić naszej rodzinie? Dzieci płaczą każdej nocy!

Władysław wracał od nich rozbity, zamknięty w sobie. Próbowałam go pocieszać, ale czułam narastającą frustrację.

Z czasem zaczęły się kłótnie o drobiazgi:
– Dlaczego nie kupiłeś mleka?
– Przecież mówiłam ci rano!
– Nie jestem twoją żoną!

Władysław coraz częściej wychodził z domu bez słowa. Znikał na całe wieczory, tłumacząc się spotkaniami z dziećmi lub pracą. Czułam się coraz bardziej samotna.

Pewnego dnia wrócił późno w nocy. Pachniał damskimi perfumami.
– Byłem u Małgorzaty – powiedział bez emocji.
– I co? – zapytałam drżącym głosem.
– Rozmawialiśmy o dzieciach…

Nie spałam całą noc. W głowie kłębiły mi się myśli: Czy on naprawdę mnie kocha? Czy jestem tylko przystankiem w jego życiu?

Z czasem zaczęłam unikać znajomych. Czułam ich spojrzenia pełne litości i potępienia. Moja matka zadzwoniła raz:
– Amelia, co ty wyprawiasz? Zniszczyłaś rodzinę tej kobiety!
– Mamo, ja go kocham…
– Miłość to nie wszystko! – krzyknęła i rozłączyła się.

Zaczęłam mieć koszmary: widziałam Małgorzatę płaczącą na klatce schodowej, dzieci tulące się do niej ze strachu przed samotnością. Budziłam się zlana potem.

Władysław stawał się coraz bardziej obcy. Przestał mnie dotykać, unikał rozmów o przyszłości.
– Może powinniśmy zrobić sobie przerwę – powiedział pewnego wieczoru.
– Przerwę? Po tym wszystkim?
– Nie wiem już, czego chcę…

Wybiegłam z mieszkania i długo błąkałam się po mieście. Warszawa wydawała mi się wtedy zimna i obca jak nigdy wcześniej.

Minęły tygodnie. Władysław wrócił do Małgorzaty „dla dzieci”. Ja zostałam sama w pustym mieszkaniu pełnym wspomnień i niedokończonych rozmów.

Czasem widuję ich razem na spacerze w parku – on trzyma za rękę córkę, Małgorzata idzie obok z podkrążonymi oczami. Patrzę na nich z ukrycia i czuję ból przeszywający serce.

Czy było warto? Czy naprawdę można zbudować szczęście na cudzym nieszczęściu?

Czasem myślę: może lepiej było zostać samą? Może bajki są tylko dla dzieci?

A wy? Czy ktoś z was był kiedyś po tej drugiej stronie? Czy można wybaczyć sobie takie wybory?