Dlaczego nie możecie tego zrobić? To przecież wasza matka. Płakaliście przy niej, a teraz nie chcecie jej pochować?

– Dlaczego nie możecie tego zrobić? To przecież wasza matka. Płakaliście przy niej, a teraz nie chcecie jej pochować? – krzyknęłam, czując jak głos mi się łamie. Stałam na środku kuchni w naszym rodzinnym domu w Radomiu, a moi bracia – Paweł i Marek – patrzyli na mnie z mieszaniną wstydu i złości.

Było duszne, czerwcowe popołudnie. Zapach starego domu, kurz i echo dawnych kłótni wisiały w powietrzu. Mama leżała już w chłodni szpitalnej, a my kłóciliśmy się o to, kto ma zająć się pogrzebem. Ja – Zofia – najmłodsza z rodzeństwa, zawsze ta „najbardziej odpowiedzialna”, choć przez całe życie słyszałam, że jestem tylko „córeczką mamusi”.

– Zosia, ja mam pracę, dzieci, kredyt! – Marek uderzył pięścią w stół. – Nie mogę teraz wszystkiego rzucić! Poza tym… – zawahał się. – Poza tym to ty byłaś z nią najbliżej ostatnie lata.

Paweł tylko wzruszył ramionami. – Ja nawet nie wiem, gdzie ona chciała być pochowana. Nie rozmawialiśmy od miesięcy.

Poczułam, jak narasta we mnie gniew. – Bo nie odbierałeś telefonu! Nawet jak była już bardzo chora! – krzyknęłam. – A ty, Marek? Przypominasz sobie, kiedy ostatni raz ją odwiedziłeś?

Marek spojrzał na mnie spode łba. – Nie zaczynaj. Każdy miał swoje powody.

– Powody? – prychnęłam. – A ona miała tylko nas.

Wtedy weszła ciotka Halina, siostra mamy. Miała na sobie czarną sukienkę, choć pogrzebu jeszcze nie było. – Dzieci, przestańcie się żreć! – powiedziała ostro. – Matka wam umarła! Zamiast się wspierać, wy się kłócicie jak psy o kość!

Usiadłam na krześle i schowałam twarz w dłoniach. Przez chwilę nikt się nie odzywał. W końcu Paweł westchnął ciężko.

– Dobra… Może rzeczywiście przesadziliśmy. Ale ja naprawdę nie wiem, jak to wszystko załatwić. Nigdy nie byłem na żadnym pogrzebie bliskiej osoby.

Marek spojrzał na mnie z wyrzutem. – Zosia, ty zawsze wszystko ogarniałaś. Może… może ty byś się tym zajęła?

Poczułam się zdradzona. Jakby cała odpowiedzialność za rodzinę spadła na mnie tylko dlatego, że jestem kobietą i „mam czas”.

– Nie! – powiedziałam stanowczo. – Tym razem nie będę was wyręczać. Każdy z nas musi coś zrobić.

Wtedy Halina położyła mi dłoń na ramieniu.

– Zosiu… Wiem, że ci ciężko. Ale czasem trzeba być tą silną. Dla mamy.

Zacisnęłam zęby i wstałam.

– Dobrze. Ale robimy to razem. Każdy z nas pójdzie do zakładu pogrzebowego, każdy podpisze dokumenty i każdy stanie nad grobem.

Bracia niechętnie się zgodzili.


Wieczorem siedziałam sama w pokoju mamy. Na komodzie stały jej ulubione perfumy i zdjęcie sprzed lat: uśmiechnięta, młoda kobieta z trojgiem dzieci na kolanach. Przypomniałam sobie dzieciństwo: zapach drożdżowego ciasta, ciepło jej ramion i to uczucie bezpieczeństwa, które wtedy wydawało się wieczne.

Ale potem przyszły lata milczenia i żalów. Tata odszedł do innej kobiety, Marek wyjechał do Warszawy i przestał dzwonić, Paweł zaczął pić po śmierci swojej żony i zamknął się w sobie. Ja zostałam z mamą w Radomiu – niby z wyboru, ale tak naprawdę z poczucia obowiązku.

Często słyszałam od braci:

– Ty masz łatwiej, bo jesteś sama.
– Ty niczego nie rozumiesz, bo nie masz własnej rodziny.

A ja miałam tylko mamę i coraz większy lęk przed samotnością.


Następnego dnia poszliśmy razem do zakładu pogrzebowego „Wieczny Spoczynek”. W środku pachniało kadzidłem i starym drewnem. Przy biurku siedziała pani Teresa – znajoma mamy z kościoła.

– Zosiu… Tak mi przykro… – powiedziała cicho.

Poczułam łzy pod powiekami.

– Musimy wszystko załatwić… – zaczęłam drżącym głosem.

Pani Teresa spojrzała na moich braci.

– Kto podpisuje dokumenty?

Paweł spojrzał na Marka, Marek na mnie.

– Wszyscy – powiedziałam stanowczo.

Podpisaliśmy razem. Potem wybieraliśmy trumnę. Paweł chciał najtańszą („Nie ma co przesadzać”), Marek upierał się przy droższej („Mama zasłużyła”). Pokłócili się nawet o kwiaty: Paweł chciał wieńce biało-czerwone („Była patriotką”), Marek różowe („Lubiła róże”).

W końcu wybuchłam:

– Przestańcie! To nie konkurs! Mama by tego nie chciała!

Pani Teresa spojrzała na nas ze współczuciem.


Wieczorem zadzwoniła do mnie kuzynka Ania z Krakowa:

– Słyszałam o cioci… Jak się trzymasz?

– Ledwo… Bracia zwalają wszystko na mnie.

– Zawsze tak było… Ale pamiętaj: mama ci ufała najbardziej.

Zamilkłam. Czy to prawda? Czy mama naprawdę ufała mi najbardziej? Czy po prostu nie miała nikogo innego?


Dzień pogrzebu był upalny i duszny. Kościół pw. św. Jana był pełen ludzi: sąsiadki mamy, koleżanki z chóru, nawet pan Staszek spod sklepu przyszedł pożegnać „najlepszą sąsiadkę”.

Bracia stali sztywno przy trumnie. Marek płakał cicho, Paweł patrzył w podłogę.

Ksiądz mówił o miłości matki i przebaczeniu. Słuchałam tych słów jak przez mgłę.

Po mszy podeszła do mnie sąsiadka pani Wanda:

– Zosiu… Twoja mama była dumna z ciebie. Mówiła mi zawsze: „Zosia to moje serce”.

Łzy popłynęły mi po policzkach.

Na cmentarzu bracia podali mi ręce przy spuszczaniu trumny do grobu. Poczułam ich uścisk – pierwszy raz od lat byliśmy razem naprawdę blisko.

Po wszystkim usiedliśmy na ławce pod drzewem.

– Przepraszam cię, Zosia – powiedział Marek cicho. – Byłem głupi i egoistyczny.

Paweł skinął głową.

– Ja też… Może za późno to mówię…

Spojrzałam na nich przez łzy.

– Lepiej późno niż wcale…


Minęły tygodnie. Dom mamy stał pusty i cichy. Bracia zaczęli częściej dzwonić, czasem przyjeżdżali na kawę. Powoli zaczynaliśmy rozmawiać o dawnych żalach i błędach.

Któregoś dnia znalazłam w szufladzie list od mamy:
„Zosiu,
pamiętaj: rodzina to nie tylko krew, ale wybór każdego dnia. Wybaczaj braciom ich słabości tak samo jak sobie własne.”

Czy potrafię wybaczyć? Czy śmierć mamy wystarczy, byśmy stali się rodziną na nowo?

Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy można naprawić to wszystko po latach milczenia? Czy wy też mieliście kiedyś poczucie winy wobec bliskich? Jak sobie z tym poradziliście?