Drzwi, których nie otworzę już nigdy – historia Marii z Łodzi
„Mamo, otwórz te drzwi! Proszę cię, nie rób tego!” – głos mojego syna odbijał się echem po klatce schodowej starej kamienicy na Widzewie. Stałam po drugiej stronie, z czołem opartym o zimne drewno, zaciskając dłonie na klamce tak mocno, że aż pobielały mi knykcie. Serce waliło mi jak oszalałe, a w gardle czułam gulę, której nie mogłam przełknąć.
„Mamo, wiem, że jesteś w domu! Widziałem twoje światło!” – krzyczał dalej Michał. Słyszałam, jak kopie w drzwi, jak szarpie za klamkę. Za nim stała jego żona, ta sama, która jeszcze tydzień temu przynosiła mi domowe ciasto i uśmiechała się słodko, jakby nic złego nie mogło się wydarzyć.
Nie otworzyłam. Nie mogłam. Nie po tym, co usłyszałam w przychodni. Tamtego dnia czekałam na wyniki badań. Siedziałam na plastikowym krześle w korytarzu, a za cienką ścianką rozmawiały dwie kobiety. Jedna z nich miała głos mojej synowej – tej zawsze uprzejmej, pomocnej Agnieszki. „No i co? Michał już się zgodził?” – zapytała druga. „Tak,” odpowiedziała Agnieszka bez cienia zawahania. „Mama sama sobie nie radzi. Mieszkanie sprzedamy, a ją zapiszemy do tego nowego domu opieki na Retkini. Pieniądze pójdą na wkład własny na nasze nowe M4.”
Wtedy świat mi się zatrzymał. Poczułam się jak stara szafa, którą ktoś chce wystawić na śmietnik. Przez chwilę miałam nadzieję, że to pomyłka, że to nie o mnie. Ale potem padło moje imię: „Maria.”
Od tamtej chwili nie otworzyłam już nikomu drzwi. Sąsiadka Zosia przynosiła mi zakupy i zostawiała pod wycieraczką. Telefon wyciszyłam. Listonosz zostawiał awizo. Nawet ksiądz proboszcz odszedł spod drzwi z kwitkiem.
Teraz Michał stał za drzwiami i błagał: „Mamo, proszę! Porozmawiajmy! To nie tak!”
W końcu zebrałam się w sobie i odpowiedziałam przez zamknięte drzwi:
– Idź do domu, Michał. Nie chcę cię widzieć.
– Mamo! Przecież…
– Idź! – krzyknęłam tak głośno, że aż echo poniosło mój głos po całej klatce.
Usłyszałam szept Agnieszki:
– Daj spokój, Michał. Ona zawsze była uparta.
Zrobiło mi się niedobrze. Uparta? Może i tak. Ale czy to powód, by wyrzucać matkę z jej własnego życia?
Przez kolejne dni nie wychodziłam nawet po listy. Zosia próbowała mnie przekonać:
– Marysiu, nie możesz tak siedzieć sama! Oni się martwią!
– Niech się martwią o siebie – odburknęłam.
Wieczorami siadałam przy oknie i patrzyłam na światła tramwajów sunących Piotrkowską. Przypominałam sobie czasy, gdy Michał był mały – jak biegał po podwórku z rozbitym kolanem i wołał: „Mamo, zobacz!” Jak tulił się do mnie po nocnych koszmarach. Jak obiecywał: „Nigdy cię nie zostawię.”
A teraz? Teraz miałam być przeszkodą w drodze do nowego mieszkania.
Któregoś dnia usłyszałam pukanie inne niż zwykle – ciche, delikatne. Zosia.
– Marysiu…
– Zosiu, zostaw zakupy pod drzwiami.
– Ale ja muszę z tobą porozmawiać! Michał płakał dziś u mnie w kuchni!
– Nie chcę o nim słyszeć.
Zosia westchnęła ciężko:
– Wiesz… On mówi, że to Agnieszka go namówiła. Że on nie chciał…
– A jednak się zgodził – przerwałam jej ostro.
Zosia milczała przez chwilę.
– Może powinnaś mu dać szansę?
– A po co? Żeby znów usłyszeć, że jestem ciężarem?
Zosia odeszła bez słowa.
Nocami nie spałam. W głowie kłębiły mi się myśli: Może przesadzam? Może powinnam wysłuchać ich wersji? Ale potem przypominałam sobie tamtą rozmowę w przychodni – zimny ton Agnieszki, pewność siebie w jej głosie.
Po tygodniu Michał znów przyszedł sam.
– Mamo…
Tym razem nie krzyczał. Szeptał przez drzwi:
– Mamo… Ja naprawdę nie chciałem cię skrzywdzić… Agnieszka… Ona… Ja tylko chciałem dobrze…
Nie odpowiedziałam. Siedziałam na podłodze po drugiej stronie drzwi i płakałam cicho jak dziecko.
W końcu napisałam list – pierwszy od lat:
„Michał,
Nie wiem już, kim jesteś. Nie wiem, czy kiedykolwiek znałam cię naprawdę. Jeśli dla ciebie jestem tylko przeszkodą w drodze do szczęścia – zostaw mnie w spokoju. Drzwi mojego domu są dla ciebie zamknięte.”
Zostawiłam list pod drzwiami Zosi z prośbą o przekazanie Michałowi.
Minęły kolejne dni ciszy. Czułam się coraz bardziej pusta w środku, ale też coraz silniejsza. Zaczęłam wychodzić na krótkie spacery po podwórku – zawsze wtedy, gdy wiedziałam, że Michała nie ma w pobliżu.
Pewnego popołudnia spotkałam Agatę – moją dawną koleżankę z pracy.
– Maria! Co ty taka blada?
Opowiedziałam jej wszystko – pierwszy raz głośno wypowiedziałam swój ból.
Agata pokiwała głową:
– Wiesz… Ja też kiedyś musiałam zamknąć drzwi przed własną córką. Czasem trzeba wybrać siebie.
Te słowa dodały mi otuchy.
Dziś mija miesiąc od tamtej rozmowy w przychodni. Michał już nie przychodzi. Agnieszka podobno rozpowiada po rodzinie, że zwariowałam ze starości. Może mają rację? Może lepiej być starą wariatką niż matką bez godności?
Siedzę teraz przy oknie i patrzę na zachód słońca nad Łodzią. Wiem jedno: są drzwi, których nie wolno otwierać ponownie – nawet jeśli za nimi stoi ktoś bliski.
Czy samotność jest ceną za szacunek do samej siebie? Czy można jeszcze kiedyś zaufać tym, którzy raz zdradzili?
Czekam na wasze historie i wasze odpowiedzi…