Dylemat serca nad Wisłą: Wybierz mnie albo ją

– Marek, ile jeszcze będziesz się wahał? – mój głos drżał, a dłonie ściskały kubek z herbatą tak mocno, że aż bolały mnie palce. Siedzieliśmy w moim małym mieszkaniu w centrum Puław, a za oknem wiatr targał gałęziami starych lip. W powietrzu czuć było zapach rzeki i coś jeszcze – coś nieuchwytnego, jakby zwiastującego zmianę.

Marek unikał mojego wzroku. Znowu. Przez sześć lat byłam jego dziewczyną, powierniczką, wsparciem. Przez sześć lat słyszałam: „Jeszcze nie teraz, Zosiu. Muszę pomóc mamie, tata coraz słabszy, a dom wymaga remontu”. Byłam cierpliwa. Wierzyłam, że kiedyś nadejdzie ten dzień, kiedy Marek poprosi mnie o rękę, kiedy zamieszkamy razem, kiedy będziemy rodziną. Ale czas płynął, a on wciąż tkwił w swoim wygodnym świecie – dom rodzinny, obiadki u mamy, wieczory z ojcem przed telewizorem. Ja byłam dodatkiem do jego życia, nie jego centrum.

– Zosiu, przecież wiesz, jak jest… – zaczął niepewnie, ale przerwałam mu gestem.

– Wiem, Marek. Wiem aż za dobrze. Ale ja już nie mogę tak dłużej żyć. Albo wybierasz mnie i zaczynamy wspólne życie, albo… – głos mi się załamał. – Albo to koniec.

W pokoju zapadła cisza. Słyszałam tylko tykanie zegara i własne serce bijące jak oszalałe. Marek patrzył na mnie z niedowierzaniem, jakby nie rozumiał powagi sytuacji.

– Przecież cię kocham – powiedział cicho.

– Ale czy wystarczająco mocno, żeby coś poświęcić? – zapytałam gorzko.

Nie odpowiedział. Wstał i wyszedł bez słowa. Drzwi zamknęły się z głuchym trzaskiem. Zostałam sama z moimi myślami i roztrzaskaną nadzieją.

Następne dni były jak koszmar na jawie. Marek nie dzwonił, nie pisał. Ja chodziłam do pracy w bibliotece jak automat, uśmiechałam się do czytelników i udawałam przed koleżankami, że wszystko jest w porządku. Wieczorami płakałam w poduszkę i zadawałam sobie pytanie: czy dobrze zrobiłam? Czy warto było stawiać ultimatum komuś, kogo się kocha?

Pewnego popołudnia spotkałam na rynku panią Marię – mamę Marka. Jej spojrzenie było chłodne.

– Zosiu, Marek bardzo cierpi – powiedziała bez przywitania. – On ma obowiązki wobec rodziny. Powinnaś to zrozumieć.

– A ja? Czy ja się nie liczę? – zapytałam cicho.

– Rodzina jest najważniejsza – odparła twardo i odeszła, zostawiając mnie z poczuciem winy i żalu.

Wieczorem zadzwonił mój tata z Lublina.

– Córeczko, co się dzieje? Słyszałem od cioci Basi, że coś nie tak z Markiem…

Nie wytrzymałam. Opowiedziałam mu wszystko – o moich marzeniach, o tym, jak bardzo czuję się niewidzialna w życiu Marka, o ultimatum.

– Zosiu – powiedział po chwili milczenia – czasem trzeba zawalczyć o siebie. Nie możesz być zawsze na drugim miejscu.

Te słowa dźwięczały mi w głowie przez całą noc.

Kilka dni później Marek pojawił się pod moimi drzwiami. Był blady, zmęczony, miał podkrążone oczy.

– Musimy porozmawiać – powiedział bez przywitania.

Wpuściłam go do środka. Usiadł na kanapie i przez chwilę milczał.

– Przepraszam cię, Zosiu. Wiem, że cię zraniłem. Ale nie potrafię zostawić mamy samej z tatą. Ona sobie nie poradzi… A ja… Ja chyba też nie jestem gotowy na taki krok.

Poczułam zimno w sercu. Wiedziałam już wszystko.

– Czyli wybierasz ją – powiedziałam cicho.

– Nie… To nie tak… Po prostu… Nie umiem inaczej – tłumaczył się bezradnie.

Wstałam i podeszłam do okna. Za szybą światło latarni odbijało się w kałużach na chodniku. Poczułam łzy na policzkach.

– Marek, ja cię kocham. Ale nie mogę być wiecznie tą drugą. Muszę zacząć żyć dla siebie.

Nie próbował mnie zatrzymać. Wyszedł powoli, jakby każdy krok sprawiał mu ból.

Przez kolejne tygodnie uczyłam się żyć na nowo. Było ciężko – każdy zakątek miasta przypominał mi o nim: ławka nad Wisłą, gdzie pierwszy raz się pocałowaliśmy; kawiarnia na rogu rynku; park, gdzie chodziliśmy na spacery jesienią. Ale z każdym dniem ból był coraz mniejszy.

Zaczęłam spotykać się z przyjaciółkami częściej niż kiedykolwiek wcześniej. Zapisałam się na kurs fotografii i odkryłam w sobie pasję do robienia zdjęć natury nad rzeką. Powoli odzyskiwałam siebie – tę Zosię sprzed Marka: odważną, ciekawą świata, pełną marzeń.

Czasem widywałam Marka na ulicy – zawsze sam albo z matką. Nasze spojrzenia spotykały się na chwilę i od razu uciekały w inną stronę. Wiedziałam już, że on nigdy nie będzie gotowy na prawdziwą miłość – taką, która wymaga odwagi i poświęcenia.

Dziś patrzę na siebie w lustrze i widzę kobietę silniejszą niż kiedykolwiek wcześniej. Nadal wierzę w miłość – ale już wiem, że nie można jej budować na kompromisach tylko z jednej strony.

Czasem zastanawiam się: czy gdybym wtedy nie postawiła ultimatum, byłabym dziś szczęśliwsza? Czy warto było zaryzykować wszystko dla własnego szczęścia? Może odpowiedź zna tylko serce…