Jedno życie, jeden wybór: Jak oddałam serce i dostałam nowe życie, ale straciłam wszystko
– Nie możesz na to pozwolić, Anka! – głos mamy drżał od gniewu i strachu. Stała w kuchni, ściskając filiżankę tak mocno, że aż bielały jej knykcie. – To jest obcy człowiek! Skąd wiesz, że nie chce czegoś w zamian?
Patrzyłam na nią przez łzy. Właśnie wróciłam ze szpitala, gdzie po raz kolejny usłyszałam wyrok: „Pani Anna, bez przeszczepu nerki zostało pani kilka miesięcy”. Miałam 29 lat, całe życie przede mną i nagle wszystko zaczęło się kruszyć. Dializy wyssały ze mnie resztki sił. Każdy dzień był walką o oddech, o uśmiech dla synka, o nadzieję dla siebie.
Gabriel pojawił się nagle. Poznałam go przez forum internetowe dla osób chorych na nerki. Napisał do mnie wiadomość: „Wiem, że to dziwne, ale chciałbym pomóc. Mam zgodną grupę krwi. Jeśli chcesz, mogę być dawcą”.
Początkowo myślałam, że to żart albo podstęp. Ale Gabriel był cierpliwy. Przez tygodnie rozmawialiśmy przez telefon, wymienialiśmy się historiami z życia. Okazało się, że sam kiedyś stracił kogoś bliskiego przez niewydolność nerek i od tamtej pory nosił w sobie potrzebę pomocy.
Kiedy pierwszy raz spotkaliśmy się w szpitalnej kawiarni, poczułam dziwne ciepło. Był wysoki, szczupły, miał łagodne oczy i uśmiech człowieka, który widział już zbyt wiele cierpienia. – Nie robię tego dla sławy ani pieniędzy – powiedział cicho. – Po prostu… chcę wierzyć, że świat może być lepszy.
Mama nie mogła tego zrozumieć. – Ludzie nie robią takich rzeczy bezinteresownie! – krzyczała. Tata milczał, patrząc gdzieś w bok. Nawet mój brat Michał miał wątpliwości: – A jeśli coś mu się stanie? Jeśli potem będzie czegoś od ciebie żądał?
Ale ja już podjęłam decyzję. Bałam się śmierci bardziej niż rozczarowania ludźmi.
Operacja była zaplanowana na 12 maja. Przed wejściem na salę operacyjną Gabriel ścisnął moją dłoń. – Wszystko będzie dobrze – szepnął. – Obiecuję.
Obudziłam się z bólem, ale też z nową nadzieją. Lekarze mówili o cudzie – organizm przyjął nerkę bez komplikacji. Gabriel dochodził do siebie szybciej niż ja. Przychodził codziennie do mojej sali, przynosił krzyżówki i czekoladki. Zaczęliśmy rozmawiać o wszystkim: o dzieciństwie w Białymstoku, o jego pracy w bibliotece, o moim synku Antosiu.
Z czasem nasza relacja zaczęła się zmieniać. Z wdzięczności rodziło się coś więcej – czułość, bliskość, tęsknota za jego obecnością. Po wyjściu ze szpitala spotykaliśmy się coraz częściej. Mama patrzyła na nas z nieufnością, tata próbował udawać, że nic nie widzi.
– Anka, on cię uratował – powiedziała kiedyś przy kolacji – ale czy to znaczy, że musisz mu oddać całe swoje życie?
Nie wiedziałam wtedy jeszcze, jak prorocze okażą się jej słowa.
Gabriel był inny niż wszyscy mężczyźni, których znałam. Czuły, uważny, potrafił słuchać. Z Antosiem szybko złapali kontakt – razem budowali zamki z klocków i czytali bajki na głos. Po raz pierwszy od lat czułam się naprawdę szczęśliwa.
Ale świat nie lubi szczęścia na kredyt.
Zaczęły się plotki w rodzinie i sąsiedztwie: „To ten od nerki”, „Na pewno coś kombinuje”, „Ciekawe, co ona mu obiecała”. Brat przestał do mnie dzwonić. Mama coraz częściej płakała po nocach.
Pewnego dnia Gabriel przyszedł do mnie blady jak ściana.
– Muszę wyjechać – powiedział bez wstępu.
– Co się stało?
– Moja mama jest ciężko chora. Potrzebuje mnie w Białymstoku… Nie wiem na jak długo.
Czułam jakby ktoś wyrwał mi serce drugi raz. Próbowałam go zatrzymać:
– Zostań… Potrzebuję cię…
– Ty już masz wszystko, czego potrzebujesz – odpowiedział smutno i pocałował mnie w czoło.
Wyjechał następnego dnia.
Przez kilka miesięcy żyłam jak w zawieszeniu. Nerka działała dobrze, zdrowie wracało powoli do normy. Ale w środku czułam pustkę większą niż przed operacją. Antoś pytał czasem: „Mamo, a kiedy pan Gabriel wróci?”
Nie wiedziałam co odpowiedzieć.
Rodzina próbowała mnie pocieszać:
– Lepiej tak – mówiła mama – niż gdybyś miała całe życie być komuś coś winna.
Ale ja wiedziałam swoje: wdzięczność to nie dług do spłacenia, tylko dar do pielęgnowania.
Gabriel odezwał się dopiero po roku. Napisał krótkiego maila: „Mam nadzieję, że jesteś zdrowa i szczęśliwa. Dbaj o siebie”.
Odpisałam mu długiego maila o tym, jak bardzo mi go brakuje i jak bardzo jestem mu wdzięczna za wszystko… Ale nigdy już nie dostałam odpowiedzi.
Dziś mijają cztery lata od tamtych wydarzeń. Żyję dzięki niemu – dosłownie i w przenośni. Czasem patrzę w lustro i zastanawiam się: czy można kochać kogoś tylko za to, że dał ci życie? Czy wdzięczność może być początkiem prawdziwej miłości?
A może są rzeczy, których nigdy nie zrozumiemy? Czy wy też kiedyś czuliście się winni za własne szczęście?