List, który zmienił wszystko – cena spokoju w polskiej rodzinie

Gdy tylko przekręciłam klucz w zamku, poczułam, że coś jest nie tak. W powietrzu wisiała cisza, która nie zwiastowała niczego dobrego. Na wycieraczce leżała koperta – zwykła, biała, z moim imieniem wypisanym znajomym charakterem pisma. Zanim jeszcze zdjęłam buty, rozdarłam ją drżącymi palcami.

„Halino, przepraszam. Nie potrafię inaczej. Wyjeżdżam. Proszę, nie szukaj mnie. O dzieci się zatroszczę. Andrzej.”

Czytałam te słowa raz za razem, jakby mój mózg nie był w stanie ich przetrawić. Andrzej – mój mąż od dwudziestu lat, ojciec naszych dzieci, człowiek, z którym przeszłam przez biedę i dostatek, przez śmiech i łzy – po prostu zniknął. Bez słowa wyjaśnienia, bez rozmowy. Zostawił mnie samą z dwójką nastolatków i kredytem na mieszkanie w bloku na warszawskim Bródnie.

Wpadłam na kanapę jak sparaliżowana. W głowie miałam tylko jedno pytanie: „Dlaczego?”

— Mamo? — usłyszałam cichy głos córki. Zosia stała w drzwiach kuchni, trzymając kubek z niedopitą herbatą. — Co się stało?

Nie odpowiedziałam. Nie mogłam. Łzy same popłynęły mi po policzkach.

— Mamo, powiedz coś! — Zosia podbiegła i objęła mnie ramionami.

— Tata… tata wyjechał — wydusiłam z siebie.

— Jak to wyjechał? — do pokoju wszedł syn, Kuba, z telefonem w ręku. — Przecież miał dziś wrócić z delegacji!

— Zostawił nam list… — podałam im kartkę.

Zosia zaczęła płakać. Kuba rzucił list na stół i wybiegł trzaskając drzwiami.

Tamten wieczór był początkiem końca mojego dawnego życia.

Przez pierwsze tygodnie żyliśmy jak w zawieszeniu. Andrzej dzwonił raz na kilka dni – krótko, rzeczowo, bez emocji. Przelewał pieniądze na konto, ale nie pytał o nastrój dzieci ani o moje zdrowie. Z czasem przestał dzwonić w ogóle.

Musiałam być silna dla dzieci. Pracowałam jako pielęgniarka na trzy zmiany, wracałam do domu wykończona i marzyłam tylko o śnie. Zosia zamknęła się w sobie, przestała wychodzić z pokoju. Kuba zaczął się włóczyć z kolegami po osiedlu, wracał późno i coraz częściej czułam od niego alkohol.

Pewnego wieczoru usłyszałam trzask tłuczonego szkła.

— Kuba! Co się dzieje?!

Wbiegłam do kuchni i zobaczyłam syna z rozciętą ręką.

— Nic ci nie jest?!

— Daj mi spokój! — krzyknął i wybiegł z mieszkania.

Zostałam sama w kuchni, patrząc na krew na podłodze i odłamki szklanki. Poczułam się kompletnie bezradna.

Minęły miesiące. Zosia zdała maturę i dostała się na psychologię na UW. Kuba ledwo ukończył technikum samochodowe – tylko dlatego, że groziło mu powtarzanie roku. Andrzej nie pojawił się ani na maturze córki, ani na rozdaniu świadectw syna.

W końcu dowiedziałam się od wspólnej znajomej, że Andrzej mieszka z jakąś kobietą pod Poznaniem i ma z nią dziecko.

Z początku byłam wściekła. Potem przyszło zobojętnienie. Skupiłam się na pracy i dzieciach. Przez lata nie myślałam o sobie – wszystko było dla nich.

Gdy Zosia skończyła studia i znalazła pracę w korporacji na Mokotowie, zaproponowała:

— Mamo, może zamieszkam jeszcze z tobą? Wynajmowanie kawalerki to majątek.

— Oczywiście, córeczko — odpowiedziałam bez wahania.

Kuba też nie zamierzał się wyprowadzać. Pracował dorywczo jako kierowca Ubera i twierdził, że nie stać go na własne mieszkanie.

Mijały lata. W naszym dwupokojowym mieszkaniu zrobiło się ciasno i nerwowo. Każdy miał swoje przyzwyczajenia, swoje godziny snu i pracy.

Pewnego dnia Zosia przyprowadziła chłopaka.

— Mamo, to jest Paweł. Będzie u nas czasem nocował…

Nie miałam nic przeciwko – chciałam być nowoczesną matką. Ale Paweł coraz częściej zostawał na noc, a potem praktycznie zamieszkał u nas na stałe.

Kuba zaczął narzekać:

— To już nie jest nasz dom! Tu się nie da żyć! Wiecznie ktoś obcy w łazience!

Zosia odpyskowała:

— Jak ci nie pasuje, to się wyprowadź!

— A ty niby czemu siedzisz u mamy? — odburknął Kuba.

— Bo mnie stać na to, żeby jej pomagać! — krzyknęła Zosia.

— Pomagać?! Ty tylko zajmujesz miejsce!

Kłótnie stawały się codziennością. Ja byłam sędzią we własnym domu – rozjemcą między dorosłymi dziećmi, które nie potrafiły dorosnąć do samodzielności.

Któregoś dnia wróciłam z pracy i zobaczyłam Kuby rzeczy spakowane pod drzwiami.

— Co się dzieje?

— Wyprowadzam się do kolegi — rzucił Kuba bez emocji.

Zosia siedziała w kuchni ze spuszczoną głową.

— Mamo… przepraszam…

Nie miałam siły pytać o szczegóły. Po prostu usiadłam przy stole i rozpłakałam się jak dziecko.

Po kilku tygodniach Kuba zadzwonił:

— Mamo… mogę wrócić? U kolegi nie da się żyć…

Zgodziłam się bez namysłu. Ale wiedziałam już wtedy, że coś musi się zmienić.

Któregoś wieczoru zebrałam dzieci przy stole.

— Słuchajcie… Kocham was nad życie. Ale ja też mam prawo do spokoju. Musicie zacząć żyć na własny rachunek. Pomogę wam znaleźć mieszkania, dorzucę do kaucji… Ale chcę mieć dom dla siebie.

Zosia spojrzała na mnie ze łzami w oczach:

— Mamo… przecież ty zawsze mówiłaś, że rodzina jest najważniejsza!

— Jest najważniejsza — odpowiedziałam cicho — ale ja też jestem człowiekiem.

Kuba milczał przez chwilę:

— Dobra… Rozumiem.

Wyprowadzili się w ciągu dwóch miesięcy. Było mi ciężko – przez pierwsze tygodnie chodziłam po pustym mieszkaniu i płakałam do poduszki. Ale potem poczułam ulgę.

Zaczęłam czytać książki, chodzić do kina z koleżankami z pracy, zapisałam się nawet na kurs tańca dla singli w domu kultury na Targówku.

Dzieci odwiedzają mnie regularnie – czasem razem, czasem osobno. Nasze relacje są lepsze niż kiedykolwiek wcześniej.

Czasem jednak nachodzi mnie myśl: czy powinnam była wcześniej postawić granice? Czy matka ma prawo wybrać siebie zamiast wiecznego poświęcenia?

A może właśnie wtedy zaczyna się prawdziwe życie? Co wy o tym sądzicie?