Małżeństwo bez miłości – historia Marka, który chciał udowodnić, że nie da się złamać

– Marek, czy ty mnie w ogóle kochasz? – głos Anny drżał, a jej oczy błyszczały łzami w półmroku naszej kuchni. Stałem oparty o blat, ściskając w dłoni kubek z zimną już kawą. Nie potrafiłem spojrzeć jej w oczy. W tej chwili czułem się jak oszust, jak ktoś, kto gra rolę w kiepskim przedstawieniu, którego nikt nie chce oglądać.

Wszystko zaczęło się trzy lata temu, kiedy poznałem Kasię. Była światłem w moim życiu – śmiała się głośno, mówiła szybko i zawsze miała w sobie coś nieuchwytnego, co sprawiało, że chciałem być lepszy. Dla niej gotów byłem zrobić wszystko. Marzyłem o wspólnej przyszłości, o ślubie, dzieciach, domu z ogródkiem gdzieś pod Warszawą. Kasia jednak zawsze powtarzała: „Nie spieszmy się, Marek. Jeszcze mamy czas.”

Nie rozumiałem wtedy jej dystansu. Myślałem, że to kwestia charakteru, może lęku przed zobowiązaniami. Ale pewnego dnia wszystko runęło. Zobaczyłem ją na mieście z innym mężczyzną. Najpierw myślałem, że to kolega z pracy. Ale potem zobaczyłem ich pocałunek. Świat mi się zawalił.

Przez kilka tygodni nie potrafiłem jeść ani spać. W pracy byłem cieniem samego siebie. Moi rodzice próbowali mnie pocieszać, ale ich słowa odbijały się ode mnie jak groch od ściany. Wtedy pojawiła się Anna – cicha, spokojna dziewczyna z sąsiedztwa. Zawsze była gdzieś obok, gotowa wysłuchać moich żalów i westchnień. Z czasem zaczęła mi się wydawać bezpieczną przystanią.

Pewnego wieczoru, kiedy po raz kolejny zobaczyłem zdjęcia Kasi z nowym chłopakiem na Facebooku, coś we mnie pękło. Chciałem jej pokazać, że nie jestem przegranym. Że potrafię być szczęśliwy bez niej. Że jej zdrada mnie nie złamała.

Oświadczyłem się Annie po trzech miesiącach znajomości. Moja matka była zachwycona – wreszcie „porządna dziewczyna”, jak mówiła. Ojciec poklepał mnie po ramieniu i szepnął: „Dobra decyzja, synu.” Ale ja czułem tylko pustkę.

Ślub był skromny – rodzina, kilku znajomych, trochę łez wzruszenia i dużo sztucznych uśmiechów. Anna wyglądała pięknie w białej sukni, a ja… ja czułem się jak aktor na scenie. Wszyscy gratulowali nam szczęścia, a ja miałem ochotę uciec.

Pierwsze miesiące małżeństwa były jak życie na autopilocie. Anna starała się ze wszystkich sił – gotowała moje ulubione dania, pytała o mój dzień w pracy, przytulała się do mnie wieczorami. Ale ja byłem nieobecny. Myślami ciągle wracałem do Kasi – do jej śmiechu, do naszych wspólnych spacerów po Łazienkach Królewskich, do planów na przyszłość, które nigdy się nie spełniły.

Anna zaczęła to zauważać. Coraz częściej pytała: „Marek, co się dzieje? Czy coś zrobiłam nie tak?” A ja milczałem albo rzucałem zdawkowe odpowiedzi. W końcu przestała pytać.

Pewnego dnia wróciłem do domu wcześniej niż zwykle. Zastałem Annę siedzącą przy stole z głową opartą na rękach. Płakała cicho. Usiadłem naprzeciwko niej i przez chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu.

– Marek… ja już nie mogę tak żyć – wyszeptała. – Czuję się jak powietrze. Jakby mnie tu nie było.

Nie wiedziałem co powiedzieć. Chciałem ją pocieszyć, ale każde słowo wydawało mi się fałszywe.

– Przepraszam – powiedziałem tylko.

– Za co? Za to, że mnie nie kochasz? Czy za to, że próbujesz udawać?

Te słowa bolały bardziej niż wszystko inne. Wiedziałem, że Anna zasługuje na coś lepszego niż życie z cieniem człowieka.

Wkrótce zaczęły się kłótnie – o drobiazgi: o niepozmywane naczynia, o spóźnienia do domu, o moje milczenie przy kolacji. Rodzice Anny zaczęli dopytywać: „Czy wszystko u was w porządku?” Moja matka próbowała mediować: „Marek, musisz bardziej się starać!” Ale ja nie potrafiłem.

Pewnego wieczoru Anna wybuchła:

– Dlaczego mnie wybrałeś? Dlaczego ożeniłeś się ze mną?

Nie mogłem już dłużej kłamać.

– Bo chciałem komuś coś udowodnić… Sobie? Kasi? Nie wiem… Przepraszam.

Anna patrzyła na mnie długo i ciężko oddychała.

– To nie jest życie – powiedziała cicho i wyszła z pokoju.

Od tamtej pory mieszkaliśmy razem jak współlokatorzy. Każde z nas zamknięte w swoim świecie bólu i rozczarowania.

Czasem zastanawiam się, czy gdybym wtedy nie pozwolił sobie na tę głupią zemstę, moje życie wyglądałoby inaczej? Czy można zbudować szczęście na kłamstwie i ranach po przeszłości? Może czasem lepiej pozwolić sobie na ból i samotność niż ranić kogoś niewinnego?

Czy ktoś z was też kiedyś próbował zagłuszyć cierpienie pochopną decyzją? Czy można naprawić coś takiego?