Marzenia na Kołach: Podróż przez Ból ku Wolności – Historia Elżbiety i Marka

Wszystko zaczęło się od trzasku drzwi i krzyku mojej córki: – Mamo, gdzie jest tata?!

Stałam w kuchni, z rękami zanurzonymi w zimnej wodzie, próbując zmyć z siebie resztki niepokoju po kolejnej kłótni z Markiem. Ostatnio coraz częściej się sprzeczaliśmy – o pieniądze, o przyszłość, o to, że nasze życie utknęło w miejscu. Marek marzył o podróży dookoła Polski starym kamperem, który remontował przez dwa lata w garażu. Ja chciałam remontu łazienki i świętego spokoju. Ale tego ranka, kiedy usłyszałam rozpaczliwy głos naszej córki Julii, wszystko przestało mieć znaczenie.

– Marek pojechał po części do kampera – odpowiedziałam, choć sama nie byłam pewna, czy wróci na obiad. Ostatnio coraz częściej znikał na długie godziny. Czułam, jakbyśmy byli dwiema wyspami, które oddalają się od siebie z każdym przypływem.

Tego dnia nie wrócił. Wieczorem zadzwonił telefon. Najpierw myślałam, że to on – może utknął w korku albo zapomniał portfela. Ale to był policjant. Słowa: „wypadek”, „szpital”, „stan ciężki” rozlały się po mnie jak lodowata woda. Zanim dotarłam do szpitala, Marek już nie żył.

Pamiętam tylko biel ścian i głos lekarza: – Przykro mi, zrobiliśmy wszystko.

Julia rzuciła się na mnie z płaczem. Syn, Paweł, przyjechał nocnym pociągiem z Krakowa i przez całą noc siedział na korytarzu, milcząc. Moja teściowa obwiniała mnie o wszystko: – Gdybyś nie naciskała na ten remont łazienki! Gdybyś pozwoliła mu żyć po swojemu!

Nie miałam siły się bronić. Przez pierwsze tygodnie żyłam jak automat. Pogrzeb, stypa, formalności. Wszyscy mówili: „Trzymaj się”, „Czas leczy rany”, „Masz dzieci”. Ale nikt nie widział, jak nocami leżałam skulona na podłodze w łazience i wyłam z bólu.

Kamper stał pod blokiem jak wyrzut sumienia. Sąsiedzi szeptali: – Tyle pracy włożył, a teraz? Może sprzedać? Może oddać komuś potrzebującemu?

Julia chciała go przerobić na food trucka. Paweł mówił: – Mamo, to tylko złom. Sprzedajmy go i zamknijmy ten rozdział.

Ale ja nie mogłam. Każda śrubka, każdy kawałek tapicerki pachniał Markiem. Czułam jego obecność w każdym zakamarku tego auta.

Pewnego wieczoru znalazłam w schowku notes Marka. Były tam mapy, plany trasy, lista miejsc do odwiedzenia: Bieszczady, Mazury, Hel… I krótkie zdanie: „Z Elą wszystko ma sens”.

Zalała mnie fala łez. Przypomniałam sobie nasze pierwsze randki nad jeziorem Maltańskim, wspólne wypady rowerowe, jego śmiech i ciepłe dłonie.

Następnego dnia poszłam do pracy jak zwykle – jestem bibliotekarką w osiedlowej filii – ale nie mogłam skupić się na niczym. Koleżanka zapytała: – Elka, co z tobą? Wyglądasz jak cień.

– Nie wiem już, kim jestem – odpowiedziałam szczerze.

Wieczorem zadzwoniła Julia:
– Mamo, musisz coś ze sobą zrobić. Nie możesz tak siedzieć i gnić.
– Łatwo ci mówić – syknęłam przez łzy. – Masz swoje życie.
– Ale ty też masz! Tata by nie chciał…

Rozłączyłam się bez słowa.

W nocy długo patrzyłam na sufit. W końcu podjęłam decyzję: pojadę w tę podróż sama. Dla Marka. Dla siebie.

Pierwszy konflikt wybuchł już rano:
– Zwariowałaś?! – krzyczała teściowa przez telefon. – Sama? Kobieta po pięćdziesiątce? Po Polsce? Kamperem?!
– Mamo… – próbował łagodzić Paweł. – To niebezpieczne.
– A co mam robić? Siedzieć tu i umierać?
– My cię potrzebujemy! – płakała Julia.
– A ja potrzebuję siebie! – wykrzyczałam pierwszy raz od miesięcy.

Przez tydzień cała rodzina była skłócona. Paweł przestał odbierać telefony. Julia pisała krótkie SMS-y: „Zadzwoń”, „Daj znać”. Teściowa przysyłała mi groźby o opiece społecznej i sądzie rodzinnym (bo przecież „babcia wie lepiej”).

Ale ja byłam zdecydowana. Zrobiłam przegląd techniczny kampera (mechanik spojrzał na mnie jak na wariatkę), spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy i ruszyłam.

Pierwsze kilometry były najtrudniejsze. Ręce mi się trzęsły, serce waliło jak oszalałe. W radiu leciała piosenka Marka Grechuty „Dni, których nie znamy”. Płakałam całą drogę do Konina.

Na pierwszym kempingu poznałam Wandę i Zbyszka – małżeństwo po sześćdziesiątce z Gdańska. Zaprosili mnie na herbatę:
– Sama pani jeździ? Odważna!
– Nie odważna… Zdesperowana – odpowiedziałam szczerze.
Opowiedziałam im swoją historię. Wanda przytuliła mnie bez słowa.

Kolejne dni były jak terapia szokowa. Uczyłam się wszystkiego od nowa: tankowania gazu, rozkładania markizy, naprawy cieknącego kranu. Raz prawie potrąciłam rowerzystę na Mazurach (do dziś słyszę jego przekleństwa). Innym razem zgubiłam się w lesie pod Suwałkami i przez godzinę szukałam kampera.

Wieczorami pisałam pamiętnik dla Marka:
„Dziś widziałam żurawie nad Narwią. Pamiętasz, jak mówiłeś, że kiedyś tam pojedziemy?”

Po miesiącu podróży zaczęłam czuć się wolna. Nie szczęśliwa – jeszcze nie – ale wolna od lęku i żalu.

Rodzina powoli zaczęła akceptować mój wybór. Paweł przyjechał do mnie na weekend nad morze:
– Mamo… przepraszam za wszystko.
Przytuliłam go mocno:
– Ja też przepraszam. Musiałam to zrobić dla siebie.

Julia zadzwoniła ze łzami:
– Tęsknię za tobą…
– Ja za tobą też. Ale muszę jeszcze trochę pożyć po swojemu.

Po powrocie do domu wiedziałam już jedno: nigdy nie będę tą samą Elżbietą co przedtem. Straciłam męża, ale odzyskałam siebie.

Czasem pytam siebie: czy można pokochać życie na nowo po takiej stracie? Czy odwaga to tylko szaleństwo z rozpaczy? A może właśnie wtedy rodzi się prawdziwa wolność?

A Wy? Co byście zrobili na moim miejscu?