Moja mama odmówiła mi pomocy, gdy najbardziej jej potrzebowałam – historia samotnej matki z Warszawy
– Nie mogę, Aniu. Już ci mówiłam – głos mamy był chłodny jak lód, a jej wzrok wbity w ekran telewizora. Stałam w jej kuchni, trzymając w rękach kurtkę najmłodszego syna, z oczami pełnymi łez i sercem rozrywanym przez bezsilność.
– Mamo, ja naprawdę nie mam wyjścia. Muszę iść do pracy, inaczej nas wyrzucą z mieszkania – próbowałam jeszcze raz, choć wiedziałam, że to nic nie da. Mama odwróciła się do mnie plecami.
– To nie moja sprawa. Sama sobie wybrałaś życie z Michałem. Teraz sama musisz sobie radzić – powiedziała cicho, ale stanowczo.
To był trzeci miesiąc po śmierci Michała. Mój świat rozpadł się na kawałki tamtego marcowego poranka, kiedy zadzwonił telefon ze szpitala. Michał miał zawał. Nie zdążyliśmy się pożegnać. Zostałam sama z trójką dzieci: ośmioletnią Zosią, pięcioletnim Jasiem i dwuletnim Antosiem. Każdy dzień był walką o przetrwanie.
Pracowałam jako kasjerka w Biedronce na Pradze. Zmiany zaczynały się o szóstej rano lub kończyły po dwudziestej drugiej. Próbowałam znaleźć kogoś do opieki nad dziećmi, ale żłobek dla Antosia był pełny, a przedszkole Jasia zamknięte przez remont. Zosia była za mała, by zajmować się rodzeństwem sama.
Mama mieszkała dwie ulice dalej. Zawsze była surowa i wymagająca – pamiętam jej wieczne niezadowolenie, gdy byłam dzieckiem. „Nie płacz, bądź silna” – powtarzała mi całe życie. Po śmierci taty zamknęła się w sobie jeszcze bardziej. Ale nigdy nie sądziłam, że odmówi pomocy własnej córce w takiej sytuacji.
– Mamo, proszę cię… – głos mi się załamał.
– Nie będę niańką. Mam swoje życie – odpowiedziała bez cienia emocji.
Wyszłam od niej z poczuciem upokorzenia i rozpaczy. Po drodze do domu łzy ciekły mi po policzkach. W głowie kłębiły się myśli: „Może jestem złą córką? Może zasłużyłam na to wszystko?” Ale wiedziałam, że muszę być silna dla dzieci.
Następnego dnia zadzwoniłam do szefowej.
– Aniu, rozumiem twoją sytuację, ale nie mogę ci dać więcej wolnego. Potrzebujemy ludzi na kasie – usłyszałam w słuchawce.
– Jeśli nie przyjdę na zmianę, stracę pracę? – zapytałam cicho.
– Tak… Przykro mi – odpowiedziała bezradnie.
Przez kolejne dni próbowałam wszystkiego: ogłoszenia na Facebooku, prośby do sąsiadek, nawet pytałam wychowawczyni Zosi, czy zna kogoś godnego zaufania. Bez skutku. Każdego ranka żegnałam dzieci ze ściśniętym sercem i zostawiałam je pod opieką starszej sąsiadki pani Haliny, która sama ledwo chodziła.
Pewnego wieczoru Zosia podeszła do mnie w kuchni.
– Mamusiu, dlaczego babcia nas nie lubi? – zapytała cicho.
Zamarłam. Jak odpowiedzieć ośmiolatce na takie pytanie?
– Babcia… Babcia jest smutna po dziadku i czasem nie umie okazywać uczuć – wymamrotałam, przytulając ją mocno.
Ale w środku czułam gniew i żal. Dlaczego moja własna matka potrafi być tak okrutna? Czy naprawdę jestem dla niej nikim?
W pracy byłam cieniem samej siebie. Klienci narzekali na moją powolność, szefowa patrzyła z ukosa. W domu dzieci były coraz bardziej niespokojne. Jaś zaczął moczyć się w nocy, Antoś płakał bez powodu. Zosia zamknęła się w sobie.
Któregoś dnia wróciłam do domu i zobaczyłam policję pod drzwiami. Pani Halina zasłabła podczas opieki nad dziećmi. Sąsiadka z naprzeciwka zadzwoniła po pomoc.
– Pani Anno, to nie może się powtarzać – powiedziała policjantka stanowczo. – Dzieci muszą być pod opieką osoby dorosłej zdolnej do opieki.
Zrozumiałam wtedy, że jestem na skraju przepaści. Mogli mi odebrać dzieci.
Tej nocy nie spałam ani minuty. Wpatrywałam się w sufit i myślałam: „Co mam zrobić?” W końcu napisałam do mamy długiego SMS-a:
„Mamo, błagam cię o pomoc. Jeśli nie pomożesz mi z dziećmi choć na kilka godzin dziennie, stracę pracę i dom. Mogą mi odebrać dzieci. Proszę cię jako matka i córka.”
Nie odpisała przez dwa dni.
W końcu przyszła do mnie rano bez zapowiedzi.
– Dobrze – powiedziała krótko. – Ale tylko na dwie godziny dziennie. I żadnych podziękowań.
Nie wiem, czy poczułam ulgę czy upokorzenie. Ale wiedziałam jedno: dla dzieci zrobię wszystko.
Z czasem mama zaczęła spędzać z wnukami coraz więcej czasu. Zosia nauczyła ją grać w warcaby, Jaś pokazał swoje rysunki, Antoś nauczył mówić „babcia”. Mama powoli miękła, choć nigdy nie przyznała się do błędu.
Po roku sytuacja się ustabilizowała. Dzieci wróciły do przedszkola i szkoły, ja dostałam awans na kierowniczkę zmiany. Mama nadal była chłodna, ale czasem widziałam u niej cień uśmiechu.
Często zastanawiam się: dlaczego rodzina potrafi być tak okrutna? Czy naprawdę musimy upaść na samo dno, żeby ktoś podał nam rękę? Może każdy z nas nosi w sobie rany z przeszłości, które nie pozwalają nam kochać bezwarunkowo?
A wy? Czy kiedykolwiek musieliście prosić najbliższych o pomoc i spotkaliście się z odmową? Jak sobie z tym poradziliście?