Nie chcę być niepotrzebna na starość – historia Marii z Łodzi

Drzwi trzasnęły za mną głośno, aż echo rozniosło się po klatce schodowej. Stałam przez chwilę z kluczami w dłoni, próbując uspokoić drżenie rąk. Właśnie wyszli – mój syn Paweł, jego żona Justyna i ich córka Zosia. Znowu rozmowa o budowie domu, znowu te same pytania: „Mamo, kiedy zdecydujesz się sprzedać mieszkanie? Wtedy ruszymy z piętrem, wtedy będzie miejsce dla wszystkich!”

A ja? Ja miałam być tym „wszystkim”. Ale czy ktoś mnie pytał, czy chcę oddać swoje cztery kąty, w których przeżyłam całe życie? Czy ktoś zapytał, jak się czuję, czy nie boję się przyszłości?

Wróciłam do kuchni. Na stole leżała niedopita herbata Pawła, a obok niej rysunek Zosi – domek z czerwonym dachem i trzema uśmiechniętymi postaciami. Ja tam nie byłam narysowana. Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu.

Jeszcze kilka lat temu byłam potrzebna. Pomagałam przy wnuczce, gotowałam obiady, robiłam zakupy. Ale odkąd Justyna wróciła do pracy i Zosia poszła do przedszkola, coraz rzadziej dzwonili. Teraz przychodzą tylko wtedy, gdy trzeba coś załatwić – papiery do notariusza, podpisy, rozmowy o kredycie.

Pamiętam dzień, kiedy Paweł pierwszy raz powiedział: „Mamo, może byś zamieszkała z nami? Będzie ci raźniej, a my będziemy mieli łatwiej”. Wtedy jeszcze wierzyłam, że to z troski. Dziś wiem, że chodziło o pieniądze ze sprzedaży mojego mieszkania.

Zadzwonił telefon. To była moja siostra, Teresa.
– I co, znowu byli? – zapytała bez zbędnych wstępów.
– Byli. Jak zwykle…
– I co postanowiłaś?
– Nie wiem. Boję się. Jeśli sprzedam mieszkanie i dam im pieniądze na budowę, a potem coś się stanie… gdzie pójdę? Przecież Justyna mnie nie znosi.
– Musisz być twarda, Marysia. Oni myślą tylko o sobie.

Zamilkłam. Teresa zawsze była silniejsza ode mnie. Miała dwójkę dzieci, męża alkoholika i nigdy nie dała się złamać. Ja całe życie starałam się być dobra dla wszystkich – dla męża (nieżyjącego już od lat), dla syna, dla wnuczki…

Wieczorem długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, wsłuchując się w ciszę mieszkania. W końcu wstałam i zaczęłam przeglądać stare zdjęcia. Paweł jako mały chłopiec na sankach, ja z mężem na Mazurach… Wszystko takie odległe.

Następnego dnia Paweł zadzwonił rano.
– Mamo, Justyna mówiła, że moglibyśmy zrobić tak: ty sprzedasz mieszkanie, a my ci wyremontujemy domek na działce po dziadkach. Tam będziesz miała spokój i ogródek.
– Paweł… przecież tam nie ma łazienki ani ogrzewania! Jak ja mam tam żyć zimą?
– No ale przecież latem jest fajnie…
– A zimą?
– No… coś wymyślimy.

Wiedziałam już wtedy, że jestem dla nich problemem do rozwiązania. Nie matką – problemem.

Kilka dni później przyszła Justyna sama. Usiadła naprzeciwko mnie i zaczęła mówić cicho:
– Pani Mario… ja wiem, że to trudne. Ale my naprawdę nie damy rady bez tych pieniędzy. Paweł jest wykończony tą budową, kredyt nas dusi…
– A ja? – przerwałam jej drżącym głosem. – Ja mam zostać sama na działce? Bez łazienki? Bez ludzi?
– Przecież sąsiad pan Władek mieszka obok. Zawsze może pani do niego zajść…

Poczułam się upokorzona. Czy naprawdę chcą mnie oddać pod opiekę sąsiadowi? Czy tak kończy się życie kobiety, która poświęciła wszystko dla rodziny?

Wieczorem zadzwoniłam do Teresy.
– Terenia… ja już nie mam siły. Może powinnam sprzedać to mieszkanie i mieć spokój?
– Nie rób tego! – krzyknęła siostra. – Oni cię wykorzystają! Potem zostaniesz bez niczego!

Ale co miałam zrobić? Każde spotkanie z Pawłem kończyło się płaczem albo kłótnią. Zosia już nawet nie chciała ze mną rozmawiać przez telefon – „Babciu, nie mam czasu”.

Któregoś dnia poszłam do sąsiadki Haliny na herbatę.
– Mario, ty musisz walczyć o siebie – powiedziała stanowczo Halina. – Dzieci są teraz inne niż kiedyś. Myślisz, że moja córka by mnie przyjęła do siebie? Prędzej wysłałaby mnie do domu opieki!
– Ale ja nie chcę być ciężarem…
– A kto ci powiedział, że jesteś ciężarem? Ty jesteś matką! Masz prawo do szacunku!

Te słowa długo dźwięczały mi w głowie.

Kilka dni później Paweł przyszedł sam.
– Mamo… przepraszam za Justynę. Ona się boi o naszą przyszłość. Ja też… Ale nie chcę cię skrzywdzić.
Popatrzyłam mu prosto w oczy:
– Synku… ja już nie wierzę w wasze obietnice. Boję się zostać bez dachu nad głową. Boję się być niepotrzebna.
Paweł spuścił wzrok.
– Może znajdziemy jakieś rozwiązanie…

Ale wiedziałam już swoje.

Minęły tygodnie. Coraz częściej czułam się samotna i zagubiona. Zaczęłam rozmawiać z innymi starszymi kobietami na osiedlu – każda miała podobne historie: dzieci wyjechały za granicę albo nie mają czasu; wszyscy czekają tylko na spadek.

Pewnego dnia dostałam list polecony – wezwanie do urzędu skarbowego w sprawie podatku od darowizny. Okazało się, że Paweł już zgłosił chęć przejęcia mieszkania „w ramach darowizny rodzinnej”. Nawet mnie nie uprzedził!

Zadzwoniłam do niego natychmiast:
– Paweł! Co to ma znaczyć?!
– Mamo… to tylko formalność…
– Formalność?! To moje życie!

Rozpłakałam się po tej rozmowie jak dziecko.

Wieczorem przyszła Halina z ciastem.
– Mario… musisz być silna. Nie oddawaj mieszkania dopóki nie będziesz miała gwarancji na piśmie, że masz gdzie mieszkać do końca życia!

Przez całą noc myślałam o tym wszystkim: o latach pracy w szkole jako nauczycielka polskiego; o tym jak dbałam o dom; jak opiekowałam się chorym mężem; jak wychowywałam Pawła sama po jego śmierci… A teraz mam być nikim?

Następnego dnia poszłam do notariusza i zapytałam o możliwość ustanowienia służebności mieszkania na moją rzecz dożywotnio.
– To bardzo rozsądne rozwiązanie – powiedziała pani notariusz. – Proszę nie podpisywać żadnych dokumentów bez konsultacji ze mną.

Poczułam ulgę po raz pierwszy od miesięcy.

Kiedy Paweł dowiedział się o mojej decyzji, był wściekły:
– Mamo! Przecież my byśmy cię nigdy nie wyrzucili!
– Ale ja muszę mieć pewność – odpowiedziałam spokojnie.
Justyna nawet nie przyszła tego dnia.

Od tamtej pory rzadziej mnie odwiedzają. Zosia czasem zadzwoni z życzeniami na święta. Jest mi przykro, ale przynajmniej wiem, że mam gdzie mieszkać i nikt mnie nie wyrzuci na bruk.

Czasem siedzę wieczorem przy oknie i patrzę na światła miasta. Myślę o tym wszystkim i pytam siebie: czy naprawdę tak trudno być potrzebnym na starość? Czy dzieci muszą widzieć w rodzicach tylko portfel albo problem do rozwiązania?

A może to my – starsi ludzie – powinniśmy nauczyć się walczyć o siebie i swój szacunek?

Czy Wy też boicie się zostać niepotrzebni? Co byście zrobili na moim miejscu?