Oddałem im wszystko, a dziś nie mam gdzie się podziać – historia ojca, który został sam

– Tato, nie możesz tu zostać. Mamy swoje życie – głos Magdy odbijał się echem w pustym przedpokoju. Stałem z walizką w ręku, czując jak ciężar lat spędzonych na obczyźnie przygniata mnie bardziej niż bagaż.

Jeszcze kilka godzin temu siedziałem w autobusie z Monachium do Warszawy, patrząc przez brudne szyby na mijane pola. W głowie układałem sobie słowa powitania, wyobrażałem, jak Magda i Tomek przytulają mnie na progu. Przecież wszystko, co mam, oddałem im. Każdy grosz, każdą wolną chwilę, każdy urlop spędzony na budowie ich mieszkań zamiast na odpoczynku.

– Ale Magda… – zacząłem niepewnie. – To tylko na kilka dni, zanim znajdę coś dla siebie…

– Nie możemy, tato. Michał jest po nocce, dzieci mają szkołę… To nie jest dobry moment – jej wzrok uciekał gdzieś za moje plecy. Czułem się jak intruz w domu, który sam wyremontowałem.

Wyszedłem na klatkę schodową. Zapach świeżo malowanych ścian mieszał się z wonią rozczarowania. Zadzwoniłem do Tomka. Odebrał po kilku sygnałach.

– Cześć tato. Co tam?

– Tomek… Potrzebuję miejsca na noc. Magda nie może mnie przyjąć.

– Wiesz, Anka jest chora, a mały ma gorączkę… Może spróbuj u Magdy jeszcze raz? – jego głos był cichy, jakby bał się, że Anka usłyszy.

Rozłączyłem się bez słowa. Przez chwilę stałem w bezruchu, próbując zrozumieć, kiedy to wszystko się popsuło. Przecież kiedyś byliśmy rodziną. Kiedyś dzieci czekały na mój powrót z Niemiec z paczkami słodyczy i nowymi butami. Kiedyś płakaliśmy razem przy stole wigilijnym, bo znów nie mogłem zostać dłużej niż tydzień.

Pracowałem na budowach w Stuttgarcie i Monachium przez dwadzieścia pięć lat. Spałem po cztery godziny dziennie, żeby wysłać im pieniądze na studia, mieszkania, samochody. O sobie zapomniałem dawno temu. Żona zmarła dziesięć lat temu – rak zabrał ją szybciej niż się spodziewaliśmy. Od tamtej pory dzieci były moim jedynym sensem.

Przeszedłem się po parku obok bloku Magdy. Jesień malowała liście na złoto i czerwień, a ja czułem tylko szarość. Usiadłem na ławce i wyjąłem telefon. Przeglądałem stare zdjęcia: Magda z pierwszą komunii, Tomek z dyplomem magistra, wspólne wakacje nad Bałtykiem – jedyne, na które mnie wtedy było stać.

Nagle zadzwoniła Magda.

– Tato… Przepraszam, że tak wyszło. Ale my naprawdę mamy teraz ciężki czas.

– Rozumiem – odpowiedziałem mechanicznie. – Nie martw się.

Ale nie rozumiałem niczego. Czy naprawdę tak bardzo zawiodłem jako ojciec? Czy to świat się zmienił?

Zadzwoniłem do starego znajomego z pracy w Niemczech – Stasia.

– Marian! Co ty robisz w Polsce?

– Wróciłem na stałe. Ale chyba nie mam tu już domu.

– Przyjedź do mnie do Łodzi. Mam wolny pokój po synu.

Pociąg do Łodzi jechał trzy godziny. W tym czasie próbowałem sobie przypomnieć ostatnią szczerą rozmowę z dziećmi. Zawsze byłem dla nich bankomatem i złotą rączką. Nigdy nie pytały, jak się czuję. Może sam ich tego nauczyłem?

Stasiek przywitał mnie szerokim uśmiechem i kieliszkiem żubrówki.

– Marian, życie to dziwka – powiedział bez ogródek. – Ale jeszcze niejedno przed nami.

Wieczorem zadzwoniła Magda:

– Tato… Może jednak przyjedziesz jutro na obiad? Dzieci cię nie widziały od dawna.

– Zastanowię się – odpowiedziałem chłodno.

Położyłem się na łóżku Staśka i długo patrzyłem w sufit. Przypomniały mi się słowa żony: „Nie zapracuj się na śmierć dla dzieci, bo potem zostaniesz sam”.

Czy to ja zawiodłem jako ojciec? Czy świat naprawdę tak się zmienił? A może po prostu za dużo oczekiwałem w zamian za swoje poświęcenie?

Może ktoś z was wie: czy można jeszcze odbudować rodzinę, kiedy wszystko już pękło? Czy samotność to kara za miłość bez granic?