Tego mi jeszcze brakowało… Historia Elżbiety z bloku na Pradze
„Tego mi jeszcze brakowało!” – krzyknęłam, trzaskając drzwiami łazienki, gdy usłyszałam, że mój mąż, Andrzej, nie wróci dziś na noc. Woda w czajniku już dawno wystygła, a ja siedziałam na zimnych kafelkach, ściskając w dłoni telefon. To był ten dzień, kiedy wszystko się posypało.
Andrzej zawsze był duszą towarzystwa. Gdy poznaliśmy się na studiach w Warszawie, oczarował mnie swoim śmiechem i pewnością siebie. Ja – Elżbieta z małego miasteczka pod Radomiem – czułam się przy nim jak ktoś wyjątkowy. On miał plany, marzenia, a ja chciałam być częścią jego świata. Przez pierwsze lata naszego małżeństwa żyliśmy jak wszyscy – kredyt na mieszkanie w bloku na Pradze, praca od rana do wieczora, szybkie obiady i wieczne zmęczenie. Dzieci nie mieliśmy – najpierw nie wychodziło, potem już nie próbowaliśmy. Andrzej mówił: „Jeszcze mamy czas”, ale czas płynął szybciej niż myśleliśmy.
Wszystko zmieniło się, gdy Andrzej zaczął jeździć na rowerowe wyprawy z kolegami z pracy. Najpierw wracał podekscytowany, opowiadał o nowych trasach, potem coraz częściej milczał. Ja zostawałam sama w domu – gotowałam, sprzątałam, oglądałam seriale i czekałam, aż wróci. Czułam się coraz bardziej przezroczysta.
Pewnego wieczoru zadzwoniła do mnie moja siostra, Teresa:
– Ela, słyszałam od mamy, że Andrzej znowu wyjechał? – zapytała z nutą troski i podejrzliwości.
– Tak, pojechał z chłopakami na Mazury. – skłamałam.
– Ela… Uważaj na niego. Wiesz, jak to jest. – westchnęła ciężko.
– Daj spokój, Tereska. Przecież nie będę go pilnować jak pies ogrodnika.
Ale już wtedy coś czułam. Kilka tygodni później znalazłam w jego kurtce paragon z kawiarni w Gdańsku – dla dwóch osób. Zapytałam go o to wieczorem:
– Byłeś w Gdańsku?
Andrzej spojrzał na mnie zaskoczony:
– Tak… Byliśmy przejazdem.
– Z kim?
Zamilkł. Wtedy już wiedziałam.
Nie zrobił mi awantury. Po prostu któregoś dnia spakował walizkę i powiedział:
– Ela… Zakochałem się. Przepraszam.
Nie płakałam przy nim. Dopiero gdy wyszedł i usłyszałam trzask zamykanych drzwi, osunęłam się na podłogę i wyłam jak ranne zwierzę.
Przez kilka tygodni żyłam jak w amoku. Praca w urzędzie była jedynym miejscem, gdzie mogłam udawać, że wszystko jest w porządku. Koleżanki patrzyły na mnie ze współczuciem:
– Ela, może pojedziesz do mamy? Odpoczniesz trochę…
Ale ja nie chciałam wracać do rodzinnego domu pod Radomiem. Tam zawsze byłam „tą z miasta”, która „ma dobrze”, bo mieszka w Warszawie i pracuje w biurze.
Mama dzwoniła coraz częściej:
– Elżunia, przyjedź choć na niedzielę! Ojciec tęskni…
Ojciec nie żył od pięciu lat, ale mama zawsze mówiła o nim tak, jakby miał zaraz wejść do kuchni i nalać sobie herbaty.
W końcu pojechałam. Wysiadłam z pociągu i poczułam zapach ziemi po deszczu – taki sam jak wtedy, gdy byłam dzieckiem. Mama przywitała mnie łzami:
– Córuś… Jak ty wyglądasz! Schudłaś…
W domu czekała już Teresa z mężem i dziećmi. Siedzieliśmy przy stole, a rozmowa zeszła na Andrzeja.
– I co teraz zrobisz? – zapytała Teresa bez ogródek.
– Nie wiem… Chyba sprzedam mieszkanie i zacznę od nowa.
– A może wrócisz do nas? Tu zawsze jest dla ciebie miejsce – powiedziała mama.
Poczułam ukłucie żalu i gniewu jednocześnie.
– Mamo… Ja mam swoje życie! Nie jestem już dzieckiem!
Wieczorem usłyszałam rozmowę Teresy z mamą za ścianą:
– Ona sobie nie poradzi sama w Warszawie…
– Musi się nauczyć. Zawsze była uparta.
Wróciłam do stolicy jeszcze bardziej samotna niż przed wyjazdem. W pracy zaczęły się plotki:
– Słyszałaś? Elżbieta została sama…
– Podobno Andrzej ma już nową kobietę…
Czułam się jak zwierzę wystawione na pokaz.
Któregoś dnia zadzwoniła do mnie sąsiadka z bloku:
– Pani Elżbieto, widziałam pani męża z jakąś młodą dziewczyną pod klatką…
Zacisnęłam pięści.
– To już nie mój mąż – odpowiedziałam chłodno i odłożyłam słuchawkę.
Samotność zaczęła mnie dusić. Wieczorami siadałam przy oknie i patrzyłam na światła miasta. Czasem miałam ochotę wyjść i krzyczeć na całe osiedle: „Dlaczego ja?!”
Pewnego dnia zadzwoniła Teresa:
– Ela… Mama jest chora. Lekarz mówi, że trzeba się nią opiekować.
– Ale przecież ty mieszkasz bliżej!
– Mam dzieci! Ty jesteś sama…
Poczułam, jakby ktoś uderzył mnie w twarz.
Pojechałam do mamy. Siedziałyśmy razem przy stole, a ona patrzyła na mnie smutnymi oczami:
– Córuś… Ja wiem, że ci ciężko. Ale rodzina to rodzina.
Zostałam u niej dwa tygodnie – gotowałam, sprzątałam, chodziłam po leki do apteki oddalonej o trzy kilometry. Teresa wpadała tylko na chwilę:
– Muszę lecieć! Tomek ma trening!
Czułam narastającą frustrację.
Któregoś wieczoru wybuchłam:
– Dlaczego wszystko jest na mojej głowie?!
Mama spojrzała na mnie z wyrzutem:
– Bo ty zawsze byłaś ta silna…
A ja poczułam się słaba jak nigdy wcześniej.
Po powrocie do Warszawy Andrzej zadzwonił pierwszy raz od miesięcy:
– Ela… Chciałem ci powiedzieć, że przepraszam. To wszystko nie tak miało wyglądać…
Zacisnęłam powieki.
– Czego jeszcze ode mnie chcesz?
Milczał długo.
– Chciałem tylko wiedzieć, czy u ciebie wszystko w porządku…
Rozłączyłam się bez słowa.
Minęły miesiące. Mieszkanie stało się dla mnie klatką – wszędzie widziałam ślady Andrzeja: jego kubek po kawie, zdjęcia z wakacji nad Bałtykiem schowane głęboko w szufladzie. Próbowałam zacząć od nowa – zapisałam się na jogę, zaczęłam chodzić na spacery po Saskiej Kępie. Poznałam kilka kobiet w podobnej sytuacji – rozwódki po czterdziestce, każda z własnym bagażem rozczarowań.
Pewnego dnia spotkałam sąsiada z parteru – pana Stefana.
– Pani Elżbieto! Dawno pani nie widziałem u nas na działce!
Uśmiechnęłam się blado.
– Jakoś nie miałam nastroju…
– Wie pani co? Życie jest za krótkie na smutki! Proszę przyjść jutro na grilla!
Poszłam. Po raz pierwszy od dawna poczułam się częścią jakiejś wspólnoty.
Z czasem zaczęłam odnajdywać radość w drobiazgach: zapachu świeżo upieczonego chleba z piekarni za rogiem, rozmowie z panią Krysią z warzywniaka czy nawet w tym, że mogę sama decydować o wszystkim w swoim życiu.
Ale czasem nocą budzi mnie lęk: co będzie dalej? Czy samotność to kara za moje wybory? Czy można jeszcze zacząć od nowa po czterdziestce?
Patrzę przez okno na rozświetlone bloki i pytam siebie: czy naprawdę jestem taka silna, jak wszyscy myślą? A może każdy ma prawo czasem się rozsypać? Co wy o tym sądzicie?