Trzy lata temu teściowa wyrzuciła nas z dzieckiem na ulicę. Dziś oczekuje, że będę udawać, że nic się nie stało.

Wszystko zaczęło się od trzaśnięcia drzwiami. Pamiętam ten dźwięk do dziś – metaliczny, ostateczny, jakby ktoś zamknął przede mną nie tylko mieszkanie, ale i całe moje dotychczasowe życie. Stałam na klatce schodowej z dwuletnią córeczką na rękach, a mój mąż, Paweł, próbował jeszcze coś tłumaczyć swojej matce. Ale ona była nieugięta. — To mój dom! — krzyczała przez drzwi. — Nie będziesz mi tu rządzić, Karolino! Wynoście się oboje!

Było zimno, śnieg padał gęsto, a ja czułam się jak bohaterka kiepskiego filmu. Tylko że to nie był film – to była moja rzeczywistość. Paweł stał obok mnie, blady jak ściana. — Przepraszam — wyszeptał. — Nie sądziłem, że mama posunie się tak daleko.

Nie miałam siły płakać. Wzięłam głęboki oddech i spojrzałam na moją córeczkę, Zosię. Musiałam być silna dla niej. Zeszliśmy na dół, ciągnąc za sobą dwie walizki i torbę z zabawkami. Przez chwilę staliśmy na przystanku autobusowym, nie wiedząc, dokąd pójść. Moi rodzice mieszkali pod Radomiem, a Pawła ojciec od lat nie utrzymywał z nim kontaktu.

— Może pojedziemy do mojej siostry? — zaproponował Paweł niepewnie.

— Nie chcę być dla nikogo ciężarem — odpowiedziałam cicho.

Ale nie mieliśmy wyboru. Wsiadłam do autobusu z Zosią na kolanach i patrzyłam przez zaparowane okno na rozświetlone ulice Warszawy. Czułam się upokorzona, zdradzona i przerażona tym, co nas czeka.

U siostry Pawła, Magdy, spędziliśmy pierwsze dwa tygodnie. Była dla nas dobra, ale jej mąż patrzył na nas krzywo. — Długo tu zostaniecie? — zapytał któregoś wieczoru przy kolacji.

— Tylko do czasu aż znajdziemy coś swojego — odpowiedział Paweł z wymuszonym uśmiechem.

Ale „coś swojego” nie pojawiało się tak łatwo. Mieliśmy oszczędności ledwie na miesiąc wynajmu kawalerki. Ja byłam wtedy na urlopie macierzyńskim po pracy w sklepie spożywczym, Paweł dorabiał jako kierowca Bolta. Każda złotówka była na wagę złota.

W końcu znaleźliśmy małe mieszkanie w bloku z wielkiej płyty na Ursynowie. Było ciemne, wilgotne i śmierdziało starym dymem papierosowym, ale było nasze. Przynajmniej nikt nie mógł nas wyrzucić za to, że źle powiesiłam ręcznik albo zostawiłam kubek po herbacie na stole.

Przez pierwsze miesiące żyliśmy jak w transie. Paweł pracował po 12 godzin dziennie, ja próbowałam dorabiać szyciem ubranek dziecięcych na zamówienie przez internet. Zosia często chorowała – przeziębienia, zapalenie ucha, gorączki po nocach. Bywały dni, kiedy nie miałam siły wstać z łóżka.

Najgorsze były telefony od teściowej – Barbary. Potrafiła zadzwonić o 7 rano w niedzielę i zacząć od: — No i co? Jak wam się żyje bez mojej pomocy? Myślisz, że sobie poradzisz beze mnie?

Czułam wtedy wściekłość i bezsilność jednocześnie. Paweł próbował ją uspokajać:

— Mamo, daj nam spokój. Jesteśmy rodziną.

— Rodziną? Rodzina to szacunek! A ty wybrałeś ją zamiast mnie!

Te słowa bolały go bardziej niż cokolwiek innego. Widziałam to w jego oczach.

Z czasem nauczyliśmy się żyć bez niej. Zosia poszła do przedszkola, ja znalazłam pracę jako recepcjonistka w przychodni zdrowia. Powoli odbudowywaliśmy poczucie bezpieczeństwa i własnej wartości. Ale rana po tamtym dniu nigdy się nie zagoiła.

Minęły trzy lata. Pewnego dnia Paweł wrócił do domu z dziwną miną.

— Mama dzwoniła — powiedział cicho.

— I?

— Chce się spotkać z Zosią. Mówi, że tęskni za wnuczką.

Poczułam zimny dreszcz na plecach.

— A ty co jej powiedziałeś?

— Że muszę zapytać ciebie.

Przez kilka dni chodziłam jak struta. W głowie miałam tylko jedno pytanie: czy powinnam pozwolić tej kobiecie wrócić do naszego życia? Czy można wybaczyć coś takiego?

W końcu zgodziłam się na spotkanie w parku – pod warunkiem, że będę przy tym obecna. Barbara przyszła ubrana jak zawsze elegancko, z torbą pełną prezentów dla Zosi.

— Wnusiu! — wykrzyknęła teatralnie i rzuciła się do dziewczynki.

Zosia schowała się za moimi nogami.

— Nie pamiętasz babci? — Barbara spojrzała na mnie z wyrzutem.

— Dzieci pamiętają więcej niż nam się wydaje — odpowiedziałam chłodno.

Barbara próbowała rozmawiać ze mną jakby nigdy nic się nie stało:

— Karolino, może byśmy kiedyś usiadły przy kawie? Wiesz… życie jest krótkie…

Nie wytrzymałam:

— Życie jest krótkie, ale pamięć długa. Pani wyrzuciła mnie z dzieckiem na ulicę. Myśli pani, że wystarczy kawa i wszystko będzie dobrze?

Barbara zacisnęła usta i spojrzała gdzieś w bok.

— To był trudny czas dla wszystkich…

— Dla wszystkich? Dla mnie to był koniec świata!

Paweł patrzył na nas bezradnie. Po spotkaniu długo milczeliśmy w drodze do domu.

— Może powinnaś jej wybaczyć? — zapytał w końcu cicho.

Spojrzałam mu prosto w oczy:

— A ty wybaczyłbyś komuś, kto wyrzucił twoje dziecko na ulicę?

Nie odpowiedział.

Od tamtej pory Barbara dzwoni coraz rzadziej. Czasem wysyła kartki na święta albo prezenty dla Zosi – które oddaję do domu dziecka. Nie potrafię udawać, że nic się nie stało.

Często zastanawiam się nad tym wszystkim wieczorami, kiedy Zosia śpi wtulona we mnie, a Paweł ogląda telewizję w drugim pokoju. Czy jestem zbyt dumna? Czy powinnam dać teściowej drugą szansę? A może są rzeczy, których po prostu nie da się wybaczyć?

Może ktoś z was miał podobną sytuację? Czy naprawdę czas leczy wszystkie rany – czy tylko uczy nas żyć z bliznami?