Trzy miłości mojego życia: Jak nauczyłem się odpuszczać i kochać na nowo

– Nie możesz tak po prostu odejść, Michał! – krzyknęła mama, kiedy trzaskając drzwiami wyszedłem z mieszkania na warszawskim Mokotowie. Wtedy miałem dwadzieścia dwa lata i byłem pewien, że wiem wszystko o miłości, rodzinie i życiu. Myliłem się. To był początek mojej drogi przez trzy wielkie miłości, które miały mnie złamać, uleczyć i nauczyć odpuszczać.

Pierwsza miłość przyszła niespodziewanie. Poznałem Kasię na uczelni – była cicha, zamyślona, zaczytana w poezji Szymborskiej. Siedzieliśmy razem na wykładach z historii sztuki, wymieniając się notatkami i spojrzeniami. Pewnego dnia, gdy padał deszcz, zaproponowałem jej parasol. Uśmiechnęła się wtedy tak szeroko, że poczułem się jak bohater filmu. Zaczęliśmy spędzać ze sobą coraz więcej czasu – kino Luna, spacery po Łazienkach, wieczorne rozmowy przy herbacie w jej kawalerce na Ochocie.

– Michał, boisz się czasem przyszłości? – zapytała pewnej nocy, kiedy leżeliśmy razem pod jednym kocem.
– Boję się tylko tego, że cię stracę – odpowiedziałem szczerze.

Nie wiedziałem wtedy, jak prorocze okażą się te słowa. Kasia była moją pierwszą prawdziwą miłością – tą, która sprawia, że świat wydaje się lepszy, a każdy dzień ma sens. Ale życie nie jest bajką. Po dwóch latach zaczęliśmy się od siebie oddalać. Ona chciała wyjechać na Erasmusa do Hiszpanii, ja zostać w Warszawie i zacząć pracę w redakcji. Kłóciliśmy się coraz częściej – o przyszłość, o marzenia, o to, kto dla kogo powinien się poświęcić.

– Nie rozumiesz mnie już – powiedziała pewnego wieczoru ze łzami w oczach.
– Ty też mnie nie rozumiesz – odpowiedziałem z goryczą.

Rozstaliśmy się bez wielkich scen. Po prostu przestaliśmy do siebie dzwonić. Przez kilka miesięcy czułem pustkę tak wielką, że nie chciało mi się wstawać z łóżka. Praca nie dawała satysfakcji, znajomi wydawali się obcy. Dopiero po roku zrozumiałem, że czasem trzeba pozwolić komuś odejść, żeby mógł być szczęśliwy.

Druga miłość była zupełnie inna – burzliwa, namiętna i pełna tajemnic. Poznałem Pawła podczas wieczoru autorskiego w klubie Komuna Warszawa. Był dziennikarzem śledczym – pewnym siebie, błyskotliwym i nieco cynicznym. Od razu poczułem do niego pociąg – taki, którego nie da się opisać słowami. Nasza relacja była jak jazda kolejką górską: raz śmialiśmy się do łez, innym razem rzucaliśmy w siebie talerzami.

– Michał, ty nigdy nie potrafisz być szczery do końca! – wykrzyczał kiedyś Paweł podczas jednej z naszych kłótni.
– A ty nigdy nie potrafisz przestać kontrolować wszystkiego! – odparłem równie ostro.

Byliśmy razem trzy lata. Przeprowadziliśmy się do wspólnego mieszkania na Pradze, adoptowaliśmy kota i planowaliśmy wspólne wakacje w Tatrach. Ale im bardziej próbowaliśmy być razem, tym bardziej czuliśmy się samotni. Paweł coraz częściej zostawał w pracy po godzinach, ja uciekałem w pisanie artykułów i spotkania z przyjaciółmi.

Pewnego dnia znalazłem w jego telefonie wiadomości do innego mężczyzny. Zdrada bolała jak nic wcześniej. Wyrzuciłem go z mieszkania i przez kilka tygodni piłem za dużo wina i słuchałem smutnych piosenek Meli Koteluk. Mama próbowała mnie pocieszać:

– Synku, życie to nie jest serial. Musisz nauczyć się przebaczać.

Nie potrafiłem wtedy wybaczyć ani Pawłowi, ani sobie. Dopiero po długich miesiącach terapii zrozumiałem, że zdrada to nie zawsze koniec świata – czasem to początek nowego rozdziału.

Trzecia miłość przyszła wtedy, gdy najmniej się jej spodziewałem. Zosia była moją koleżanką z pracy – energiczna, zabawna i pełna życia. Miała za sobą trudne dzieciństwo i nie ufała ludziom łatwo. Zaczęliśmy rozmawiać podczas przerw na kawę; najpierw o pracy, potem o życiu i marzeniach.

– Michał, boisz się jeszcze kochać? – zapytała pewnego dnia.
– Boję się tylko tego, że znów wszystko stracę – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

Zosia była cierpliwa i wyrozumiała. Pomogła mi uwierzyć w siebie na nowo. Razem chodziliśmy na spacery po Starym Mieście, gotowaliśmy obiady dla przyjaciół i śmialiśmy się z głupich żartów. Myślałem, że tym razem będzie inaczej – że los w końcu się do mnie uśmiechnął.

Ale życie znów postanowiło mnie zaskoczyć. Zosia zachorowała na raka piersi. Przez rok walczyliśmy razem – szpitale, chemia, łzy i nadzieja przeplatane strachem przed najgorszym. Byłem przy niej do samego końca; trzymałem ją za rękę w ostatnich chwilach jej życia.

Po jej śmierci długo nie mogłem dojść do siebie. Czułem gniew na los, żal do Boga i pustkę tak wielką, że wydawało mi się, iż już nigdy nie będę szczęśliwy. Mama próbowała mnie pocieszać:

– Michałku, ona chciałaby, żebyś żył dalej.

Dziś mam trzydzieści pięć lat i wiem jedno: każda z tych miłości była inna i każda zostawiła we mnie ślad na zawsze. Nauczyły mnie odpuszczać to, czego nie mogę zmienić i kochać mimo wszystko – nawet jeśli to boli.

Czasem zastanawiam się: czy warto było kochać tak mocno, skoro każda z tych miłości skończyła się bólem? A może właśnie ten ból sprawił, że jestem dziś silniejszy? Co wy myślicie – czy lepiej kochać i stracić niż nigdy nie kochać wcale?