Zgodziłam się zarejestrować samochód brata na siebie. To był początek koszmaru, który zrujnował mi życie
– Magda, proszę cię, to tylko formalność. Przecież wiesz, jak jest z tą rozwodową szopką – głos mojego brata Pawła drżał, kiedy stał w moim przedpokoju, ściskając kluczyki do swojego starego passata.
Patrzyłam na niego z niedowierzaniem. Paweł zawsze był tym, który pakuje się w kłopoty, a ja – starsza siostra – tą, która wyciąga go za uszy. Tym razem jednak czułam, że coś jest nie tak. Jego żona, Anka, była wściekła i gotowa walczyć o każdy grosz. Paweł bał się, że straci wszystko, nawet samochód, którym dojeżdżał do pracy w magazynie pod Warszawą.
– Magda, błagam. Przepiszemy auto na ciebie, a jak wszystko się uspokoi, oddam ci je z powrotem. To tylko papierologia – zapewniał mnie.
Zgodziłam się. Podpisałam papiery w wydziale komunikacji, a passata oficjalnie zarejestrowano na mnie. Paweł odetchnął z ulgą. Nie wiedziałam wtedy, że właśnie otworzyłam drzwi do piekła.
Przez kilka miesięcy wszystko było w porządku. Paweł jeździł autem, płacił OC i przeglądy. Ja żyłam swoim życiem – praca w szkole podstawowej, samotne wieczory z książką i kotem na kolanach. Czułam nawet dumę, że pomogłam bratu przetrwać najgorsze.
Aż pewnego dnia zadzwonił telefon.
– Dzień dobry, tu komornik sądowy. Pani Magdo, dzwonię w sprawie zaległych mandatów za parkowanie oraz nieopłaconego OC na samochód marki Volkswagen Passat, zarejestrowany na pani nazwisko.
Zamarłam. Mandaty? Nieopłacone OC? Przecież Paweł miał wszystko ogarniać! Natychmiast do niego zadzwoniłam.
– Paweł! Co się dzieje? Dostałam telefon od komornika! – krzyczałam do słuchawki.
– Spokojnie, Magda… To jakieś nieporozumienie. Zaraz to wyjaśnię – próbował mnie uspokoić.
Ale nie wyjaśnił niczego. Zaczęły przychodzić listy – wezwania do zapłaty, groźby windykacji. Okazało się, że Paweł stracił pracę i nie miał za co płacić ubezpieczenia ani mandatów. Samochód stał pod blokiem i gnił, a długi rosły.
Moja pensja nauczycielki nie wystarczała na spłatę wszystkiego. Musiałam pożyczyć pieniądze od rodziców i sprzedać część biżuterii po babci. Wstydziłam się przyznać koleżankom z pracy, dlaczego nagle jestem taka spięta i nie mam pieniędzy na kawę w bufecie.
Rodzice byli wściekli.
– Po co ty się w to mieszałaś?! Zawsze musisz ratować Pawła! – mama płakała przez telefon.
– To twój brat! Powinien cię szanować! – ojciec trzaskał słuchawką.
A Paweł? Przestał odbierać telefony. Unikał mnie na rodzinnych spotkaniach. Czułam się zdradzona i wykorzystana.
Pewnego wieczoru zapukała do mnie Anka – była żona Pawła.
– Magda… Wiem, że to nie twoja wina. Ale Paweł… On zawsze ucieka od odpowiedzialności. Ja przez niego też straciłam wszystko – powiedziała cicho.
Usiadłyśmy razem przy kuchennym stole i płakałyśmy nad naszym losem. Dwie kobiety zniszczone przez jednego faceta, który nigdy nie dorósł do swoich obowiązków.
W końcu postanowiłam sprzedać samochód za bezcen, żeby spłacić choć część długów. Nowy właściciel odebrał go ode mnie w deszczu; patrzyłam przez okno, jak odjeżdża mój koszmar na czterech kołach.
Paweł pojawił się dopiero po kilku miesiącach.
– Magda… Przepraszam. Wiem, że cię zawiodłem – powiedział cicho.
Nie odpowiedziałam mu nic. W moim sercu została rana, która długo się nie zagoi.
Dziś już wiem: czasem największym błędem jest ślepa lojalność wobec rodziny. Czy naprawdę powinniśmy brać na siebie cudze problemy tylko dlatego, że łączy nas krew? Ile jeszcze razy damy się wykorzystać tym, których kochamy najbardziej?