Zawsze byłam dla niej podporą. Ale kiedy sama upadłam, usłyszałam tylko: „Nie mam czasu”
– Halina, możesz przyjechać? – głos Marzeny drżał w słuchawce. – Znowu się pokłóciliśmy z Tomkiem. Nie wiem, co robić…
Była środa, godzina 22:17. Siedziałam już w piżamie, z kubkiem herbaty w ręku, gotowa położyć się spać. Ale nie potrafiłam odmówić. Zawsze byłam tą, która rzucała wszystko i jechała ratować świat mojej młodszej siostry. Tak mnie wychowano – najpierw się daje, potem prosi.
Marzena była inna niż ja. Zawsze trochę roztrzepana, wiecznie w tarapatach, z sercem na dłoni, ale i z głową w chmurach. Ja – Halina, starsza o siedem lat – byłam tą „rozsądną”, „odpowiedzialną”, „opoką”. Kiedy rodzice zmarli, miałam 28 lat i to ja przejęłam opiekę nad Marzeną. Pomagałam jej przejść przez maturę, potem przez pierwsze rozstania, przez nieudane studia i pierwszą pracę. Byłam przy niej, kiedy urodziła córkę, a jej mąż wyjechał za granicę „na chwilę”, która trwała pięć lat.
Przez lata byłam jej telefonem alarmowym. Zawsze pod ręką. Nawet kiedy miałam własne problemy – a miałam ich niemało – nigdy nie odmawiałam. Nawet kiedy mój mąż, Andrzej, chorował na serce i sama ledwo dawałam radę z domem i pracą w bibliotece.
Pamiętam jeden wieczór szczególnie wyraźnie. Był listopad, padał deszcz ze śniegiem. Marzena zadzwoniła z płaczem: „Halina, nie mam na czynsz! Pomóż mi, proszę!”. Pożyczyłam jej wtedy ostatnie pieniądze z konta. Andrzej był wściekły.
– Ile jeszcze będziesz ją ratować? – zapytał wtedy gorzko. – Kiedy ona w końcu nauczy się radzić sobie sama?
Nie odpowiedziałam. Bo jak miałam powiedzieć mężowi, że nie umiem być inna? Że czuję się odpowiedzialna za Marzenę bardziej niż za siebie?
A potem przyszedł ten dzień. Dzień, w którym to ja potrzebowałam pomocy.
Andrzej zmarł nagle na zawał. Zostałam sama w pustym mieszkaniu na czwartym piętrze bez windy. Nagle wszystko stało się trudne: zakupy, wynoszenie śmieci, nawet wyjście do apteki po leki na nadciśnienie.
Pierwszy raz od lat zadzwoniłam do Marzeny nie po to, żeby jej pomóc, ale żeby poprosić o pomoc.
– Marzena… – zaczęłam niepewnie. – Czy mogłabyś przyjechać do mnie na kilka dni? Nie radzę sobie…
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Halina… Ja teraz naprawdę nie mogę. Mam tyle pracy… I Ola ma sprawdziany… Może za tydzień?
Poczułam, jakby ktoś uderzył mnie w twarz.
– Rozumiem – powiedziałam cicho i odłożyłam słuchawkę.
Tydzień minął. Potem drugi. Marzena nie dzwoniła. Przestała nawet pisać wiadomości.
W tym czasie nauczyłam się prosić o pomoc sąsiadkę z drugiego piętra, panią Zofię. To ona przynosiła mi zakupy i czasem siadała na herbatę. Rozmawiałyśmy o wszystkim i o niczym.
– Ma pani złote serce – powiedziała mi kiedyś Zofia. – Ale czasem trzeba też pomyśleć o sobie.
Zaczęłam się zastanawiać: czy przez te wszystkie lata nie nauczyłam Marzeny tylko brać? Czy to moja wina?
Któregoś dnia zadzwoniła do mnie Ola, córka Marzeny.
– Ciociu Halinko, mama mówiła, że źle się czujesz… Przepraszam, że nie przyszłyśmy wcześniej…
W jej głosie słyszałam szczerość i smutek. Ola była inna niż jej matka – bardziej empatyczna, dojrzalsza mimo młodego wieku.
– Nic się nie stało, kochanie – odpowiedziałam łagodnie. – Najważniejsze, że dzwonisz.
Ale wewnętrznie czułam żal. Do Marzeny. Do siebie. Do całego świata.
Po kilku tygodniach Marzena pojawiła się niespodziewanie pod moimi drzwiami.
– Halina… Wiem, że zawaliłam – zaczęła od progu. – Ale miałam tyle na głowie…
Patrzyłam na nią długo w milczeniu.
– A ja przez lata miałam na głowie ciebie – powiedziałam spokojnie. – I nigdy ci tego nie wypominałam.
Marzena spuściła wzrok.
– Przepraszam…
Nie odpowiedziałam od razu. W mojej głowie kłębiły się myśli: czy wybaczyć? Czy pozwolić jej wrócić do mojego życia tak po prostu?
Przez następne tygodnie nasze relacje były chłodne. Marzena próbowała się zrehabilitować: przynosiła ciasto, dzwoniła częściej, proponowała wspólne spacery. Ale coś we mnie pękło na zawsze.
Zaczęłam więcej myśleć o sobie. Zapisałam się na zajęcia jogi dla seniorów w domu kultury. Poznałam tam ludzi takich jak ja – samotnych, ale silnych kobiet po przejściach.
Któregoś dnia podczas spotkania przy kawie jedna z nowych koleżanek zapytała:
– Halina, a ty masz rodzeństwo?
Zawahałam się.
– Mam siostrę… Ale chyba bardziej jestem dla niej ciocią niż siostrą.
Wszyscy się zaśmiali, ale ja poczułam ukłucie smutku.
Czasem wieczorami wracam myślami do tamtej rozmowy przez telefon. Do tego uczucia pustki i rozczarowania.
Czy naprawdę rodzina jest zawsze najważniejsza? Czy warto być tą osobą „od pomagania”, jeśli nikt nie pomaga tobie?
Może czasem trzeba nauczyć się stawiać granice…
A może to ja powinnam była wcześniej powiedzieć „nie”? Jak myślicie – czy można nauczyć bliskich wdzięczności? Czy to już za późno?