Kiedy miłość staje się kpiną: Opowieść o rozbitej duszy Marii
— Znowu nie umiesz nawet ugotować ziemniaków tak, żeby nie były rozgotowane? — głos Pawła przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stałam przy zlewie, z rękami zanurzonymi w zimnej wodzie, próbując ukryć drżenie palców. W powietrzu unosił się zapach przypalonego obiadu i mojej porażki. Przez chwilę miałam ochotę rzucić tym garnkiem o podłogę, ale wiedziałam, że wtedy usłyszę jeszcze gorsze słowa.
Patrzył na mnie z pogardą, jakby widział kogoś zupełnie obcego. — Maria, ty naprawdę jesteś taka nieudolna czy tylko udajesz? — dodał ciszej, z tym swoim ironicznym uśmieszkiem. Wtedy poczułam, jak coś we mnie pęka. To nie był pierwszy raz. Od miesięcy, a może nawet lat, Paweł zamienił nasze małżeństwo w teatr kpin i upokorzeń. Kiedyś był czuły, troskliwy, potrafił rozśmieszyć mnie do łez. Teraz śmiał się tylko ze mnie.
Pamiętam dzień naszego ślubu w małym kościele pod Krakowem. Byłam wtedy pewna, że znalazłam swoje miejsce na ziemi. Mama płakała ze wzruszenia, tata ściskał mi dłoń tak mocno, jakby nie chciał mnie wypuścić. Paweł patrzył na mnie z takim zachwytem… Gdzie to wszystko się podziało? Czy naprawdę można aż tak się zmienić?
Wieczorami leżałam w łóżku obok niego i słuchałam jego spokojnego oddechu. Czasem miałam ochotę go obudzić i zapytać: „Dlaczego mnie już nie kochasz? Dlaczego stałam się dla ciebie nikim?” Ale nigdy nie miałam odwagi. Bałam się odpowiedzi. Bałam się samotności bardziej niż jego słów.
Najgorsze były weekendy, kiedy przyjeżdżała jego matka. Pani Halina zawsze patrzyła na mnie z góry, a Paweł tylko dolewał oliwy do ognia. — Widzisz, mamo? Mówiłem ci, że Maria nawet jajecznicy nie potrafi zrobić bez przypalenia — rzucał przy śniadaniu, a ona kiwała głową z udawaną troską. — Może powinnaś wrócić do mamy na wieś, tam przynajmniej ktoś cię nauczy gotować — dorzucała z uśmiechem.
Czułam się jak dziecko wśród dorosłych, które nigdy nie dorosło do ich oczekiwań. Próbowałam rozmawiać z Pawłem, tłumaczyć mu, że rani mnie jego zachowanie. — Przesadzasz — odpowiadał zawsze chłodno. — Jesteś przewrażliwiona. Może powinnaś iść do psychologa?
Zaczęłam wierzyć, że to ze mną jest coś nie tak. Przestałam spotykać się z przyjaciółkami, bo wstydziłam się przyznać do tego, co dzieje się w domu. Mama dzwoniła coraz rzadziej — wyczuwała w moim głosie smutek i bezradność, ale nie chciałam jej martwić. — Wszystko dobrze, mamo — kłamałam za każdym razem.
Pewnego dnia wróciłam wcześniej z pracy i usłyszałam Pawła rozmawiającego przez telefon w salonie. — Tak, ona niczego nie zauważa… Jest taka naiwna… Czasem mam ochotę po prostu wyjść i już nie wracać… — mówił cicho, ale wyraźnie. Poczułam zimny dreszcz na plecach. Czy on naprawdę mnie zdradza? Czy może po prostu gardzi mną aż tak bardzo?
Przez kolejne dni chodziłam jak cień samej siebie. Nie spałam po nocach, analizowałam każde jego słowo i gest. Zaczęłam się bać własnego domu. Kiedyś był dla mnie azylem, teraz stał się więzieniem.
W pracy koleżanka zauważyła moje podkrążone oczy i nerwowe ruchy. — Maria, co się dzieje? — zapytała delikatnie podczas przerwy na kawę. Chciałam jej powiedzieć wszystko, ale głos ugrzązł mi w gardle. — Nic… po prostu jestem zmęczona — wymamrotałam.
W końcu przyszedł dzień, kiedy nie wytrzymałam. Paweł wrócił późno i od progu zaczął narzekać: — Znowu bałagan! Ty naprawdę nic nie robisz przez cały dzień? Po co ci ta praca na pół etatu, skoro nawet domu nie potrafisz ogarnąć?
Wtedy coś we mnie pękło. — Dość! — krzyknęłam tak głośno, że sama się przestraszyłam własnego głosu. — Nie pozwolę ci więcej mnie poniżać! Nie jestem twoją służącą ani workiem treningowym!
Paweł spojrzał na mnie z niedowierzaniem. Przez chwilę milczał, potem wzruszył ramionami i wyszedł z domu trzaskając drzwiami.
Zostałam sama w pustym mieszkaniu. Płakałam długo i głośno, aż zabrakło mi łez. Potem zadzwoniłam do mamy.
— Mamo… czy mogę przyjechać na kilka dni? — zapytałam cicho.
— Oczywiście, córeczko! Czekałam tylko na twój telefon…
Spakowałam kilka rzeczy i wyszłam z mieszkania bez oglądania się za siebie. W pociągu do rodzinnej miejscowości patrzyłam przez okno na mijające pola i lasy. Czułam strach przed tym, co będzie dalej, ale po raz pierwszy od dawna poczułam też ulgę.
Mama przyjęła mnie z otwartymi ramionami. Przez pierwsze dni dużo spałam i płakałam. Potem zaczęłyśmy rozmawiać o wszystkim: o dzieciństwie, o marzeniach, o tym, co poszło nie tak.
— Maria, zasługujesz na szczęście — powiedziała pewnego wieczoru mama, głaszcząc mnie po włosach jak kiedyś.
Zaczęłam powoli odzyskiwać siły. Znalazłam pracę w lokalnej bibliotece i zaczęłam spotykać się ze starymi znajomymi ze szkoły. Każdego dnia uczyłam się na nowo wierzyć w siebie.
Paweł dzwonił kilka razy, próbował mnie przekonać do powrotu. — Przesadzasz… Każdy czasem żartuje… Nie możesz być taka przewrażliwiona! — powtarzał uparcie.
Ale ja już wiedziałam jedno: nie chcę wracać do życia pełnego upokorzeń i strachu.
Czasem jeszcze budzę się w nocy z poczuciem winy i żalu za straconymi latami. Ale coraz częściej myślę o przyszłości bez lęku.
Czy można nauczyć się kochać siebie po latach bycia poniżaną? Czy samotność jest naprawdę gorsza od życia w kpinie?
Może ktoś z was zna odpowiedź…