„Marek, jestem w Gdańsku, a dzieci są u mamy. Proszę, zrozum i wybacz” – wyznanie wyczerpanej matki, która musiała uciec, by się nie zatracić
„Marek, jestem w Gdańsku, a dzieci są u mamy. Proszę, zrozum i wybacz.” Wysłałam tę wiadomość drżącymi dłońmi, siedząc na ławce przy dworcu PKP, z walizką pod stopami i łzami cieknącymi po policzkach. Wokół mnie gwar miasta, obcy ludzie pędzący do swoich spraw, a ja – jakby zawieszona między światem, który znałam, a czymś zupełnie nowym.
Jeszcze wczoraj rano robiłam kanapki dla Antka i Zosi, krzyczałam na Marka, żeby w końcu się pospieszył, bo znowu spóźni się do pracy. Zmywałam naczynia, prasowałam koszule, sprawdzałam zadania domowe. Wszystko w biegu, wszystko na czas. Od lat czułam się jak trybik w maszynie – niewidzialna, niezauważana, potrzebna tylko wtedy, gdy coś nie działało.
Pamiętam ten wieczór sprzed tygodnia. Marek wrócił późno z pracy. Siedziałam przy stole z głową opartą o ręce, dzieci już spały. „Znowu nie ma obiadu?” – rzucił beznamiętnie, nawet na mnie nie patrząc. „Nie miałam siły…” – wyszeptałam. „To po co siedzisz cały dzień w domu?” – odpowiedział z ironią. Coś we mnie pękło. Poczułam się jak powietrze.
Od miesięcy próbowałam rozmawiać. „Marek, ja już nie daję rady. Potrzebuję pomocy.” – mówiłam cicho, żeby dzieci nie słyszały. „Wszyscy mają ciężko, nie przesadzaj” – ucinał temat. Mama powtarzała: „Taka rola kobiety, musisz być silna.” Siostra radziła: „Zmień nastawienie, weź się w garść.”
Ale ja już nie miałam siły się brać w garść. Każdy dzień był walką o przetrwanie. Budziłam się z bólem głowy i zasypiałam z poczuciem winy. W lustrze widziałam obcą kobietę – zmęczoną, rozczochraną, zgaszoną. Dzieci coraz częściej patrzyły na mnie z niepokojem: „Mamo, czemu płaczesz?”
Wszystko zmieniło się w zeszłą sobotę. Zosia rozbiła szklankę i zaczęła płakać. Zamiast ją przytulić, nakrzyczałam na nią tak głośno, że sama się przestraszyłam własnego głosu. Zobaczyłam w jej oczach strach i żal. Wtedy zrozumiałam – jeśli czegoś nie zmienię, skrzywdzę nie tylko siebie.
Tej nocy nie spałam ani minuty. Nad ranem spakowałam walizkę i zadzwoniłam do mamy: „Mamo, czy możesz zabrać dzieci na kilka dni? Muszę odpocząć.” Mama milczała przez chwilę, potem powiedziała: „Przywieź je.”
Marek spał jeszcze, kiedy wychodziłam z domu. Patrzyłam na niego przez chwilę – tego samego chłopaka, którego kiedyś kochałam do szaleństwa. Teraz był mi obcy.
W drodze do Gdańska płakałam bezgłośnie przez całą podróż. Czułam się winna i wolna jednocześnie. Bałam się reakcji Marka – czy zadzwoni? Czy będzie szukał winy we mnie? Czy dzieci zrozumieją?
Zatrzymałam się u koleżanki ze studiów, Magdy. „Wyglądasz okropnie” – powiedziała bez ogródek. „Chcesz pogadać?” Przez dwie godziny mówiłam wszystko: o samotności w małżeństwie, o tym jak Marek mnie ignoruje, jak dzieci stają się coraz bardziej nerwowe przez moje napięcie. Magda słuchała bez oceniania.
„Nie jesteś złą matką” – powiedziała w końcu. „Jesteś wykończona.”
Przez kolejne dni spacerowałam po mieście bez celu. Patrzyłam na ludzi i zastanawiałam się: ilu z nich też udaje przed światem? Ile kobiet codziennie tłumi swoje potrzeby dla innych? Ile jeszcze wytrzymam?
Marek zadzwonił dopiero trzeciego dnia.
– Gdzie jesteś? Co ty wyprawiasz?
– Musiałam odpocząć.
– Myślisz tylko o sobie! Dzieci tęsknią!
– A kto myśli o mnie?
Po tej rozmowie długo płakałam.
Mama przysłała mi zdjęcie dzieci bawiących się w ogrodzie. „Daj sobie czas” – napisała krótko.
Wieczorem zadzwoniła Zosia:
– Mamusiu, kiedy wrócisz?
– Niedługo, kochanie…
– Tata jest smutny.
– Wiem…
– Ja też…
Po tej rozmowie długo patrzyłam w sufit hotelowego pokoju. Czy jestem egoistką? Czy mam prawo uciec? Czy ktoś naprawdę widzi moje łzy?
Dziś mija tydzień od mojego wyjazdu. Czuję się trochę lepiej – pierwszy raz od lat przespałam całą noc bez budzenia się ze strachem. Ale wiem też, że wrócę do tego samego domu i tych samych problemów.
Czy coś się zmieni? Czy Marek mnie usłyszy? Czy dzieci będą pamiętać tylko moją ucieczkę?
Czasem trzeba odejść na chwilę, żeby móc wrócić naprawdę.
Czy naprawdę musimy doprowadzić się do granic wytrzymałości, żeby ktoś nas zauważył? Ile jeszcze kobiet musi uciekać, by poczuć się ważnymi?