Martwię się o mojego zięcia: Czy naprawdę wytrzyma z moją córką całe życie? Moja historia walki, cudu i niepokoju matki
— Mamo, przestań się wtrącać! — krzyknęła Kasia, trzaskając drzwiami swojego pokoju. Znowu. Ile razy już słyszałam ten dźwięk? Ile razy próbowałam rozmawiać z nią spokojnie, tłumaczyć, prosić, żeby choć na chwilę spojrzała na świat moimi oczami? A może to ja powinnam spojrzeć na świat jej oczami? Ale jak, skoro od lat żyję w nieustannym lęku o nią?
Mam na imię Grażyna. Mam 58 lat i jestem matką jedynaczki. Nie zawsze byłam taka spięta, taka pełna obaw. Kiedyś byłam pogodną kobietą, która z nadzieją patrzyła w przyszłość. Ale życie nauczyło mnie pokory i pokazało, że szczęście jest kruche jak porcelana.
Miałam 35 lat, kiedy lekarz powiedział mi to, czego żadna kobieta nie chce usłyszeć: „Pani Grażyno, przykro mi, ale nie będzie pani mogła mieć dzieci”. Pamiętam, jak siedziałam wtedy w gabinecie, ściskając dłoń mojego męża, Andrzeja. On płakał. Ja nie mogłam — byłam jak sparaliżowana. Przez miesiące żyliśmy jak w zawieszeniu. Unikaliśmy rozmów o przyszłości, o rodzinie. Wszyscy wokół mieli dzieci, tylko my byliśmy „inni”.
A potem wydarzył się cud. Po roku od tej diagnozy zaczęłam się dziwnie czuć. Zrobiłam test ciążowy — dwie kreski. Nie wierzyłam własnym oczom. Lekarz też nie wierzył. „To niemożliwe!” — powtarzał. A jednak — Kasia przyszła na świat zdrowa i silna. Była naszym cudem, naszym słońcem po burzy.
Może dlatego tak bardzo ją chroniłam? Może dlatego każda jej łza bolała mnie podwójnie? Andrzej zawsze powtarzał: „Grażyna, pozwól jej żyć własnym życiem”. Ale ja wiedziałam lepiej. Przecież mogłam ją stracić jeszcze zanim się urodziła! Nie mogłam pozwolić, by coś złego ją spotkało.
Kasia dorastała w cieplarnianych warunkach. Wszystko miała podane na tacy: najlepsze szkoły, korepetycje z angielskiego, zajęcia z baletu i pianina. Chciałam dla niej wszystkiego, czego sama nie miałam. Ale ona coraz częściej się buntowała. „Mamo, duszę się!” — mówiła mi nieraz przez łzy.
Kiedy miała 18 lat, poznała Pawła. Zwykły chłopak z sąsiedztwa, syn mechanika samochodowego i pielęgniarki. Nie miał wielkich ambicji — chciał być stolarzem jak jego dziadek. Kasia zakochała się po uszy. Ja widziałam tylko zagrożenie: „On cię ograniczy! Zmarnujesz sobie życie!” — powtarzałam jej niemal codziennie.
Pamiętam jedną z naszych kłótni:
— Mamo, Paweł mnie kocha! Jest dobrym człowiekiem!
— Dobrym? A co ci da? Jaką przyszłość ci zapewni?
— Szczęście! Tylko tego chcę!
— Szczęście nie płaci rachunków!
Andrzej próbował łagodzić sytuację:
— Grażyna, daj im szansę. Może Paweł nie jest taki zły?
Ale ja nie umiałam odpuścić.
Kasia wyprowadziła się do Pawła zaraz po maturze. Przez kilka miesięcy nie rozmawiałyśmy wcale. Płakałam nocami do poduszki, a Andrzej próbował mnie pocieszać:
— Nasza córka jest dorosła. Musisz to zaakceptować.
Ale jak zaakceptować coś, co wydaje się błędem?
Minęły lata. Kasia i Paweł pobrali się w skromnym urzędzie stanu cywilnego. Nie zaprosili nas na ślub — dowiedziałam się o wszystkim od sąsiadki. To był dla mnie cios prosto w serce. Próbowałam do niej dzwonić, pisać wiadomości — bez odpowiedzi.
W końcu spotkałyśmy się przypadkiem na rynku. Kasia była już w ciąży.
— Mamo… — zaczęła niepewnie.
— Kasiu…
Obie płakałyśmy jak dzieci.
Od tamtej pory próbuję naprawić nasze relacje. Często odwiedzam ich mieszkanie na obrzeżach miasta. Paweł zawsze jest uprzejmy, ale widzę w jego oczach dystans i zmęczenie. Kasia też nie wygląda na szczęśliwą — podkrążone oczy, wieczne zmęczenie.
Ostatnio usłyszałam ich kłótnię przez uchylone drzwi:
— Paweł, nie rozumiesz mnie! — krzyczała Kasia.
— Staram się! Ale ty ciągle jesteś niezadowolona!
— Bo czuję się samotna!
— Masz mnie i dziecko!
— To nie to samo…
Serce mi pękało na tysiąc kawałków. Czy to ja ją tak wychowałam? Czy to moja wina, że nie potrafi być szczęśliwa?
Czasem rozmawiam z Andrzejem o naszych błędach:
— Może za bardzo ją chroniliśmy? Może powinniśmy byli pozwolić jej upaść?
On tylko wzdycha:
— Każdy rodzic chce dla dziecka jak najlepiej…
Dziś siedzę przy kuchennym stole i patrzę na zdjęcie Kasi z dzieciństwa. Uśmiechnięta dziewczynka z kokardą we włosach — taka niewinna, taka ufna… Gdzie podziało się to szczęście?
Martwię się o Pawła. Widzę, jak bardzo się stara, ale czy wytrzyma całe życie z moją córką? Czy ona potrafi kochać bezwarunkowo? Czy ja potrafię odpuścić?
Czasem myślę: czy moje lęki i nadopiekuńczość nie odebrały jej szansy na prawdziwe szczęście? Czy można naprawić błędy przeszłości?
A Wy? Czy też boicie się o swoje dzieci? Czy potraficie pozwolić im żyć po swojemu?