Nie chcę być jedyną, która dźwiga wszystko – czy można kochać bez szacunku?
– Znowu nie przyniosłeś żadnych pieniędzy? – zapytałam, starając się nie podnieść głosu, choć w środku aż się gotowałam. Stał w progu kuchni, z opuszczonymi ramionami, jakby był dzieckiem przyłapanym na czymś złym. – Próbowałem, Aniu. Byłem w trzech miejscach, ale wszędzie chcą młodszych albo z doświadczeniem – odpowiedział cicho Marek, mój mąż od dwunastu lat.
Patrzyłam na niego i czułam, jak coś we mnie pęka. Jeszcze kilka lat temu był dla mnie bohaterem – silny, zaradny, zawsze gotowy pomóc. Teraz… teraz ja byłam tą silną. To ja wstawałam o szóstej rano, biegłam do pracy w urzędzie miasta, potem odbierałam dzieci ze szkoły i przedszkola, robiłam zakupy, gotowałam obiad. Marek od dwóch lat nie miał stałej pracy. Najpierw zwolnienia w fabryce, potem pandemia, a potem… chyba już stracił wiarę w siebie.
– Może byś chociaż coś w domu zrobił? – wyrwało mi się. – Znowu naczynia stoją od rana.
Widziałam, jak jego twarz robi się czerwona. – Przepraszam – mruknął i wyszedł do pokoju. Zostałam sama w kuchni, z garem zupy i goryczą w gardle.
Wieczorem leżałam w łóżku i słyszałam jego cichy płacz za ścianą. Nasz syn Kuba miał już dziesięć lat i coraz częściej patrzył na ojca z mieszaniną niezrozumienia i rozczarowania. Córka Zosia pytała: „Mamo, dlaczego tata nie chodzi do pracy jak inni tatusiowie?”. Nie wiedziałam, co odpowiadać.
Kiedyś byliśmy szczęśliwi. Poznaliśmy się na studiach w Krakowie. Marek był duszą towarzystwa, miał plany, marzenia. Chciał otworzyć własny warsztat samochodowy. Po ślubie wszystko wydawało się możliwe. Ale życie szybko zweryfikowało nasze plany – kredyt na mieszkanie, dzieci jedno po drugim, coraz mniej czasu na marzenia.
Pamiętam dzień, kiedy przyniósł wypowiedzenie z fabryki. „Nie martw się, Aniu. Coś wymyślę” – powiedział wtedy z uśmiechem. Ale miesiące mijały, a on coraz bardziej gasł. Próbował wszystkiego: ochroniarz w markecie, kierowca dostawczy, nawet sprzątanie po budowach. Wszędzie tylko umowy śmieciowe albo praca na czarno za grosze.
Z czasem zaczęłam czuć do niego żal. Dlaczego ja muszę dźwigać wszystko? Dlaczego on nie potrafi się podnieść? Moja mama powtarzała: „Mężczyzna powinien być głową rodziny”. A u nas? Ja byłam głową, szyją i kręgosłupem.
Coraz częściej kłóciliśmy się o pieniądze. Marek zamykał się wtedy w sobie albo wychodził na długie spacery z psem. Ja płakałam po nocach ze zmęczenia i bezsilności. Przestałam go szanować. Przestałam go pragnąć. Seks stał się obowiązkiem albo nie było go wcale.
Pewnego dnia wróciłam do domu wcześniej i zobaczyłam Marka siedzącego przy stole z głową w dłoniach. Obok leżały papiery – CV, ogłoszenia o pracę, jakieś notatki.
– Po co to wszystko? I tak nikt mnie nie chce – powiedział bez siły.
– Marek… może powinieneś pójść do psychologa? Albo na terapię? – zaproponowałam niepewnie.
Spojrzał na mnie z wyrzutem. – Myślisz, że jestem wariatem?
– Nie! Po prostu… może potrzebujesz pomocy. Ja też już nie daję rady.
Wybuchnął śmiechem przez łzy. – Ty nie dajesz rady? Ty?! Przecież jesteś niezniszczalna! Wszystko ogarniasz! Nawet mnie!
Zamilkliśmy oboje. Wtedy pierwszy raz pomyślałam o rozwodzie. Ale co z dziećmi? Co z kredytem?
Wieczorem zadzwoniła moja siostra Magda.
– Anka, musisz postawić mu ultimatum! Albo znajdzie pracę, albo koniec! – radziła stanowczo.
Ale czy to takie proste? Czy można zmusić kogoś do bycia innym człowiekiem?
Następnego dnia Marek wyszedł rano i wrócił dopiero wieczorem. Był dziwnie spokojny.
– Byłem u psychologa – powiedział cicho. – Powiedział mi coś ważnego: że straciłem poczucie własnej wartości… i że ty też mnie już nie szanujesz.
Zrobiło mi się głupio i smutno jednocześnie.
– Marek… ja cię kocham… ale nie wiem, czy potrafię cię jeszcze podziwiać…
Usiadł obok mnie i pierwszy raz od dawna złapał mnie za rękę.
– Może spróbujemy razem? Może pójdziemy na terapię dla par?
Nie odpowiedziałam od razu. Bałam się kolejnego rozczarowania. Ale zgodziłam się.
Od kilku miesięcy chodzimy razem na spotkania z terapeutą. To trudne rozmowy – o lękach, o oczekiwaniach, o tym, co nas boli najbardziej. Marek powoli odzyskuje pewność siebie. Zaczął dorabiać jako złota rączka u sąsiadów. Dzieci widzą go częściej uśmiechniętego.
Ale ja nadal walczę ze sobą. Nadal czasem czuję żal i zmęczenie. Nadal boję się przyszłości.
Czy można kochać kogoś bez szacunku? Czy można odbudować coś, co wydawało się już martwe?
A może wy też byliście kiedyś w takiej sytuacji? Jak sobie poradziliście? Czy warto walczyć o małżeństwo, gdy jedna osoba dźwiga cały ciężar?