„Nie spiesz się z tym ślubem, Marto!” – Ucieczka panny młodej spod władzy obcej rodziny

– Marto, nie rób sceny, wszyscy już czekają – syknęła przez zaciśnięte zęby teściowa, poprawiając mi welon. Jej palce były zimne i sztywne, jakby chciała mnie przytrzymać na miejscu. Stałam w przedsionku kościoła św. Małgorzaty w Nowym Sączu, a serce waliło mi jak oszalałe. Przez szybę widziałam tłum gości, a wśród nich moją mamę, która wyglądała na jeszcze bardziej zagubioną niż ja.

Michał stał przy ołtarzu, uśmiechnięty, pewny siebie. Zawsze taki był – spokojny, opanowany, idealny syn swojej matki. A ja? Ja byłam tylko dodatkiem do tej układanki, którą jego rodzina skrupulatnie planowała od miesięcy. Każdy szczegół wesela był pod ich kontrolą: od wyboru sali po kolor serwetek. Nawet moja suknia została wybrana przez przyszłą teściową – „bo w tej wyglądasz poważniej, Marto”.

– Mamo… – szepnęłam do swojej matki, która próbowała złapać mój wzrok. – Nie wiem, czy dam radę…

– Kochanie, już za późno na zmiany – odpowiedziała cicho, głaszcząc mnie po dłoni. – Wszyscy na ciebie czekają.

Ale ja nie byłam gotowa. Od miesięcy czułam się jak aktorka w kiepskim przedstawieniu. Michał był dobry, troskliwy, ale nigdy nie pytał mnie o zdanie. Jego rodzina traktowała mnie jak projekt do zrealizowania: „Marta powinna skończyć studia magisterskie”, „Marta powinna znaleźć lepszą pracę”, „Marta powinna schudnąć do ślubu”. Nawet mój własny ojciec powtarzał: „Nie marudź, dziewczyno, Michał to porządny chłopak. Nie każda ma takie szczęście.”

A ja? Ja chciałam tylko oddychać.

W głowie dudniły mi słowa mojej babci: „Nie spiesz się z tym ślubem, Marto. Małżeństwo to nie tylko biała suknia i zdjęcia na Facebooku.” Ale kto by słuchał babci? Wszyscy wokół powtarzali: „Czas już na ciebie”, „Nie będziesz młodsza”, „Michał to dobra partia”.

Zrobiło mi się słabo. Ktoś podał mi wodę. Ktoś inny poprawił welon. Wszyscy wokół mnie coś robili, a ja czułam się coraz bardziej obca we własnym życiu.

– Marto, idziemy – powiedziała teściowa stanowczo i pociągnęła mnie za rękę.

Wtedy zobaczyłam siebie w lustrze. Dziewczyna o pustych oczach i drżących ustach patrzyła na mnie z wyrzutem. To nie byłam ja. To była jakaś inna Marta – Marta, która zgodziła się na wszystko, żeby nikogo nie zawieść.

Nagle usłyszałam krzyk dziecka na zewnątrz kościoła. Przez chwilę poczułam ulgę – ktoś inny też miał dość tej farsy. Ale potem wróciła rzeczywistość: muzyka organowa, szmer rozmów, szeptane modlitwy.

– Marto! – Michał spojrzał na mnie z niepokojem, gdy weszłam do kościoła. Jego matka szepnęła mi do ucha: – Uśmiechnij się.

Zrobiłam krok do przodu… i wtedy coś we mnie pękło.

– Przepraszam – powiedziałam głośno, aż echo odbiło się od ścian kościoła.

Wszyscy zamarli. Nawet ksiądz spojrzał na mnie zaskoczony.

– Przepraszam… ale ja nie mogę tego zrobić – powtórzyłam drżącym głosem.

Wybiegłam z kościoła, czując na sobie setki spojrzeń. Suknia plątała mi się pod nogami, welon zahaczył o klamkę drzwi. Wpadłam na ciotkę Krysię, która próbowała mnie zatrzymać:

– Martusia! Co ty wyprawiasz?!

– Muszę… muszę oddychać! – wykrztusiłam i wybiegłam na ulicę.

Deszcz zaczął padać nagle i gwałtownie. Biegłam przez rynek w Nowym Sączu w białej sukni, mokra i roztrzęsiona. Ludzie patrzyli na mnie jak na wariatkę. Ale pierwszy raz od miesięcy czułam się wolna.

Schowałam się pod daszkiem piekarni i zadzwoniłam do babci.

– Babciu…

– Wiedziałam, że zadzwonisz – odpowiedziała spokojnie. – Chodź do mnie. Zrobię ci herbaty.

Siedziałyśmy potem razem w jej kuchni, a ona głaskała mnie po włosach jak wtedy, gdy byłam mała.

– Wiesz… wszyscy chcieli dla mnie dobrze – powiedziałam cicho. – Ale nikt nie zapytał mnie o zdanie.

Babcia uśmiechnęła się smutno:

– Bo ludzie często mylą swoje marzenia z twoimi potrzebami. Ale to twoje życie, Marto.

Wieczorem zadzwonił Michał.

– Dlaczego? – zapytał tylko.

– Bo nie chcę być tylko dodatkiem do twojej rodziny – odpowiedziałam szczerze. – Chcę być sobą.

Rozłączył się bez słowa.

Przez kolejne dni cała rodzina dzwoniła do mnie z pretensjami. Ojciec nie odzywał się przez tydzień. Mama płakała do słuchawki: „Co ludzie powiedzą?”

Ale ja pierwszy raz od dawna spałam spokojnie.

Dziś wiem jedno: czasem trzeba rozczarować wszystkich wokół, żeby nie zdradzić samej siebie.

Czy naprawdę warto poświęcać swoje życie dla cudzych oczekiwań? Ile odwagi potrzeba, by powiedzieć „nie”, zanim będzie za późno?