Przestałam wspierać finansowo syna i straciłam kontakt z wnuczką. Czy naprawdę byłam tylko portfelem?

– Mamo, nie przesadzaj, przecież to tylko tysiąc złotych – głos Pawła brzmiał zniecierpliwieniem, jakbyśmy rozmawiali o drobnej przysłudze, a nie o kolejnej pożyczce, której nigdy nie odda.

Patrzyłam na niego przez kuchenny stół, ten sam, przy którym odrabiał lekcje, jadł kanapki z serem i płakał, gdy rozbił kolano. Teraz miał czterdzieści lat i patrzył na mnie jak na bankomat. Wnuczka, mała Zosia, bawiła się w salonie klockami. Słyszałam jej śmiech, taki czysty i beztroski. Chciałam do niej podejść, przytulić ją, ale czułam się jakby między mną a nią stała niewidzialna ściana.

– Paweł, ja już nie mogę – powiedziałam cicho. – Mam tylko swoją emeryturę. Ledwo starcza mi na leki i rachunki. Nie dam rady więcej ci pomagać.

Spojrzał na mnie z niedowierzaniem. – To co mam zrobić? Zosia potrzebuje nowych butów na wiosnę, a Marta mówi, że nie ma z czego zapłacić za przedszkole. Ty zawsze dawałaś radę.

Zawsze dawałam radę. Pracowałam w sklepie spożywczym od szóstej rano do osiemnastej. Potem jeszcze sprzątałam u sąsiadki albo dorabiałam na nocnej zmianie w piekarni. Wszystko po to, żeby Paweł miał lepsze życie niż ja. Żeby nie musiał się martwić o buty czy podręczniki. Kiedyś myślałam, że to miłość. Teraz zaczynam się zastanawiać, czy to nie była tylko ślepa nadzieja.

– Przykro mi, synku – powiedziałam łamiącym się głosem. – Naprawdę nie mogę.

Wstał gwałtownie od stołu. – No to świetnie! – rzucił przez ramię. – Jak zwykle możesz liczyć tylko na siebie.

Zosia podbiegła do niego z rysunkiem. – Tato, zobacz! – Ale Paweł był już w przedpokoju, zakładał kurtkę.

– Chodź, Zosiu – powiedział szorstko. Mała spojrzała na mnie pytająco.

– Babciu, pobawimy się jeszcze?

Chciałam ją przytulić, powiedzieć, że zawsze będę na nią czekać. Ale Paweł już ją ciągnął za rękę.

– Nie dziś, Zosiu. Babcia jest zmęczona – rzucił przez zaciśnięte zęby.

Drzwi trzasnęły. Zostałam sama w pustym mieszkaniu. W ciszy słychać było tylko tykanie zegara i moje ciche łkanie.

Od tamtej pory minął rok. Ani Paweł, ani Zosia nie pojawili się u mnie ani razu. Próbowałam dzwonić – raz odebrała Marta.

– Pani Halino, Paweł jest zajęty. Oddzwoni później.

Nie oddzwonił nigdy.

Na początku próbowałam tłumaczyć sobie ich nieobecność: może są zajęci, może Zosia choruje, może mają kłopoty w pracy. Ale potem zobaczyłam na Facebooku zdjęcia z ich wyjazdu nad morze – wszyscy uśmiechnięci, Zosia trzyma balonik, Paweł obejmuje Martę w pasie. Nie było tam miejsca dla mnie.

W święta Bożego Narodzenia siedziałam sama przy stole. Postawiłam dodatkowy talerz dla zbłąkanego wędrowca – może ktoś zapuka? Ale nikt nie przyszedł. Nawet sąsiadka z naprzeciwka miała rodzinę przy stole.

Czasem idąc do sklepu widzę matki z dziećmi – śmieją się razem, rozmawiają o szkole i zabawkach. Zastanawiam się wtedy: gdzie popełniłam błąd? Czy za bardzo rozpieszczałam Pawła? Czy powinnam była nauczyć go odpowiedzialności?

Kiedyś zadzwoniła do mnie koleżanka z dawnych lat:

– Halina, czemu cię tak dawno nie widziałam? Co u ciebie?

Opowiedziałam jej wszystko przez łzy. Słuchała cierpliwie.

– Wiesz co? Moja córka też rzadko dzwoni. Ale jak jej nie dam pieniędzy na ratę kredytu, to nagle się pojawia…

Czy to już taka nasza rzeczywistość? Dzieci traktują rodziców jak skarbonki?

Czasem myślę o Zosi – czy pamięta jeszcze babcię? Czy opowiada koleżankom w przedszkolu o wspólnych pieczeniach ciasteczek? Czy tęskni za mną choć trochę?

Ostatnio spotkałam Martę na rynku. Przechodziła obok mnie jakby mnie nie znała. Zatrzymałam ją:

– Marto… jak Zosia?

Spojrzała na mnie chłodno:

– Dobrze. Proszę nas nie nachodzić.

Nachodzić… Ja tylko chciałam wiedzieć, czy moja wnuczka jest zdrowa.

Wieczorami siedzę przy oknie i patrzę na światła miasta. Czasem wyobrażam sobie, że Paweł dzwoni do drzwi i mówi: „Mamo, przepraszam”. Ale wiem, że to tylko marzenie.

Może powinnam była być twardsza? Może powinnam była powiedzieć „nie” wcześniej? Ale wtedy bałam się, że stracę syna… Teraz straciłam go tak czy inaczej.

Czy naprawdę byłam dla niego tylko portfelem? Czy miłość matki kończy się tam, gdzie kończą się pieniądze?

A może to ja powinnam nauczyć się żyć dla siebie? Co wy byście zrobili na moim miejscu?