Spakowałam mu walizki i wyrzuciłam go z domu: Mój sen o rozwodzie uczynił mnie rodzinnym czarnym charakterem
– Barbara, co ty wyprawiasz?! – głos mojego męża, Andrzeja, odbił się echem od ścian naszego salonu. Stał w drzwiach, patrząc na mnie z niedowierzaniem, a obok jego nóg leżały dwie spakowane walizki. Moje ręce drżały, serce waliło jak oszalałe, ale nie mogłam już dłużej udawać, że wszystko jest w porządku.
– Wyprawiam to, co powinnam była zrobić już dawno temu – odpowiedziałam cicho, ale stanowczo. – Odchodzisz. Dziś.
Czułam, jakby ktoś ściskał mnie za gardło. Przez czterdzieści lat byłam żoną Andrzeja. Matką naszych dzieci. Gospodynią tego domu. Przez czterdzieści lat tłumiłam w sobie gniew, rozczarowanie i smutek. Przez czterdzieści lat słyszałam: „Barbara, nie przesadzaj”, „Barbara, wytrzymaj”, „Barbara, tak już jest”.
Ale dziś nie byłam już tą samą Barbarą.
Andrzej patrzył na mnie z pogardą. – Zwariowałaś? Co powiesz dzieciom? Co powiesz sąsiadom? – syknął.
– Powiem prawdę – odpowiedziałam. – Że mam dość życia w kłamstwie.
Nie wiem, kiedy dokładnie zaczęło się nasze małżeńskie piekło. Może wtedy, gdy Andrzej zaczął wracać coraz później z pracy i coraz częściej śmierdział wódką. Może wtedy, gdy przestał ze mną rozmawiać, a każde nasze spotkanie przy stole kończyło się kłótnią lub milczeniem. Może wtedy, gdy dzieci dorosły i wyprowadziły się z domu, a ja zostałam sama z jego wiecznym niezadowoleniem i pretensjami.
Przez lata próbowałam ratować to, co zostało z naszego związku. Chodziłam na terapię, czytałam poradniki, modliłam się o cud. Ale Andrzej nie chciał niczego zmieniać. Dla niego wszystko było w porządku – miał ciepły obiad na stole, wyprasowaną koszulę i żonę, która znosiła wszystko w milczeniu.
Aż pewnego dnia obudziłam się z myślą: „Nie chcę tak żyć”.
Zaczęłam planować swój rozwód jak ucieczkę z więzienia. Po cichu odkładałam pieniądze, szukałam informacji w internecie, rozmawiałam z prawnikiem. Każdego dnia powtarzałam sobie: „Jeszcze tylko trochę”.
Aż w końcu nadszedł ten dzień.
Kiedy Andrzej wyszedł do pracy, spakowałam jego rzeczy do dwóch walizek. Każdy sweter, każda koszula przypominały mi o latach upokorzeń i samotności. Kiedy wrócił do domu i zobaczył walizki w przedpokoju, wiedział już wszystko.
– To przez tę twoją koleżankę z biblioteki? – zapytał z ironią. – Ona ci nagadała głupot do głowy?
– Nie – odpowiedziałam spokojnie. – To przez ciebie. Przez to, jak mnie traktujesz.
Wyszedł trzaskając drzwiami. Zostałam sama w pustym mieszkaniu. Przez chwilę poczułam ulgę – pierwszy raz od lat mogłam swobodnie oddychać. Ale potem przyszła fala strachu i wstydu.
Telefon zadzwonił po godzinie. To była nasza córka, Marta.
– Mamo, co ty zrobiłaś?! Tata do mnie dzwonił, płakał! Jak mogłaś?!
– Marto…
– Nie chcę tego słuchać! Zawsze byłaś taka zimna! Myślisz tylko o sobie!
Rozłączyła się zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć.
Następnego dnia zadzwonił syn, Tomek.
– Mamo, czy ty naprawdę wyrzuciłaś tatę z domu?
– Tak.
– Przecież on nie ma gdzie pójść! Co ludzie powiedzą? Sąsiedzi już gadają!
– Tomek…
– Zawsze byłaś uparta. Ale żeby tak po czterdziestu latach? To chore.
Przez kolejne dni telefon dzwonił bez przerwy. Siostra Andrzeja groziła mi sądem. Moja własna matka powiedziała: „Wstyd mi za ciebie”. Nawet sąsiadka spod trójki patrzyła na mnie jak na morderczynię.
Zostałam sama przeciwko całemu światu.
Każdego dnia zadawałam sobie pytanie: czy naprawdę zrobiłam dobrze? Czy wolność jest warta tej ceny? Wieczorami siadałam przy kuchennym stole i płakałam w ciszy. Brakowało mi dzieci, ich śmiechu i rozmów. Brakowało mi nawet Andrzeja – nie tego zgorzkniałego człowieka sprzed lat, ale tego młodego chłopaka, którego kiedyś pokochałam.
Ale wiedziałam jedno: nie mogłam już dłużej żyć dla innych.
Po kilku tygodniach Marta przyszła do mnie bez zapowiedzi. Stała w drzwiach z zapuchniętymi oczami.
– Mamo… przepraszam. Nie rozumiem cię jeszcze… Ale chyba zaczynam rozumieć siebie. Zawsze robiłaś wszystko dla nas…
Przytuliłyśmy się po raz pierwszy od lat.
Tomek długo nie chciał ze mną rozmawiać. Dopiero po kilku miesiącach zadzwonił:
– Mamo… Chciałem tylko powiedzieć… Że chyba byłbym tchórzem na twoim miejscu. A ty jesteś odważna.
Nie wiem, czy kiedyś wybaczą mi to, co zrobiłam. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś będziemy rodziną taką jak dawniej. Ale wiem jedno: po raz pierwszy w życiu czuję się sobą.
Czy naprawdę trzeba poświęcić własne szczęście dla dobra innych? Czy kobieta po sześćdziesiątce ma prawo zacząć wszystko od nowa? Czekam na wasze historie i opinie…