Trzy śluby, jeden dzień – jak wspólna uroczystość podzieliła moją rodzinę

– Nie wierzę, że to robisz, Anka! – krzyknęła moja młodsza siostra, Magda, rzucając bukietem na stół. Płatki róż rozsypały się po białym obrusie, a mama złapała się za głowę. W powietrzu wisiała cisza, która bolała bardziej niż krzyk.

To był środek kwietnia, a my siedziałyśmy w salonie rodziców w Radomiu. Za oknem padał deszcz, a ja czułam, jakby każda kropla uderzała prosto w moje serce. Miałyśmy właśnie ustalić szczegóły naszych ślubów – mojego, Magdy i naszej najstarszej siostry, Kasi. Wszystkie trzy zaręczyłyśmy się w odstępie kilku miesięcy. Mama żartowała, że to jakaś rodzinna epidemia miłości. Tata milczał, jak zwykle.

Pomysł wspólnego ślubu wyszedł od Kasi. – To będzie piękne! – przekonywała. – Jedna wielka uroczystość, wszyscy razem, oszczędzimy na sali i orkiestrze. I babcia nie będzie musiała wybierać, na czyj ślub przyjechać z Podlasia.

Magda była sceptyczna od początku. – Ja chcę mieć swój dzień. Nie chcę być jedną z trzech panien młodych! – powtarzała. Ja… ja nie wiedziałam, co czuję. Z jednej strony czułam presję rodziny i narzeczonego, Pawła, który chciał mieć wszystko „po bożemu”, z drugiej – nie chciałam ranić sióstr.

W końcu uległam. Zgodziłam się na wspólną uroczystość. Wszyscy mówili, że to będzie coś wyjątkowego. Ale nikt nie pytał mnie o zdanie.

Przygotowania były koszmarem. Każda z nas miała inną wizję. Kasia chciała wesele w stylu rustykalnym, Magda marzyła o eleganckiej sali z kryształowymi żyrandolami, a ja… ja chciałam tylko spokoju. Mama próbowała godzić nasze spory, ale coraz częściej płakała po nocach. Tata zaczął znikać w garażu na całe dnie.

Najgorsze były rozmowy o gościach. – Ja nie zaproszę ciotki Zosi! – upierała się Magda. – Ona zawsze mnie krytykuje! – Ale to moja chrzestna! – krzyczała Kasia. Lista gości rosła do niebotycznych rozmiarów. W końcu stanęło na ponad 300 osobach z naszej strony i 500 od panów młodych.

W dzień ślubu czułam się jak aktorka w kiepskim spektaklu. Trzy białe suknie, trzy bukiety, trzy zestresowane panny młode stojące w kolejce do łazienki. Mama biegała od pokoju do pokoju z lakierem do włosów i chusteczkami.

– Anka, uśmiechnij się chociaż trochę – szepnęła mi do ucha przed kościołem. – To przecież twój dzień.

Ale czyj on był naprawdę?

W kościele ksiądz pomylił imiona narzeczonych dwa razy. Goście szeptali między sobą, kto z kim bierze ślub. Dzieciaki biegały między ławkami, a babcia prawie zasnęła podczas kazania.

Na sali weselnej było jeszcze gorzej. Każda z nas miała swój pierwszy taniec… ale muzyka się pomyliła i zatańczyłyśmy do tej samej piosenki. Goście nie wiedzieli, komu składać życzenia najpierw. Kiedy przyszło do krojenia tortu, pokłóciłyśmy się o to, która zaczyna.

W pewnym momencie zobaczyłam Pawła rozmawiającego z moim teściem na zewnątrz. Wyglądali na spiętych.

– Co się dzieje? – zapytałam później.

– Twój tata uważa, że za dużo wydaliśmy na orkiestrę – mruknął Paweł. – A mój ojciec jest obrażony, bo nie posadziłaś jego kuzynki przy głównym stole.

Chciało mi się płakać. Zamiast święta miłości mieliśmy festiwal pretensji i niedomówień.

Najbardziej bolało mnie to, że nikt nie zauważył mojego niepokoju. Każdy był zajęty sobą: Kasia swoim idealnym makijażem i zdjęciami na Instagramie, Magda obrażona siedziała w kącie z kieliszkiem wina.

Późnym wieczorem wyszłam na taras. Było chłodno, ale nie mogłam już wytrzymać hałasu i sztucznych uśmiechów.

– Anka? – usłyszałam za sobą głos mamy.

Odwróciłam się powoli.

– Przepraszam cię – powiedziała cicho. – Chciałam dobrze…

Objęłyśmy się i obie płakałyśmy długo.

Kiedy wróciłam do sali, zobaczyłam Pawła tańczącego z moją babcią. Uśmiechnął się do mnie lekko i wtedy poczułam pierwszy raz tego dnia coś na kształt szczęścia.

Ale czy warto było poświęcić własne marzenia dla rodzinnej zgody? Czy naprawdę można dzielić najważniejsze chwile życia bez utraty siebie?

Czasem myślę: gdybym mogła cofnąć czas… czy miałabym odwagę powiedzieć „nie”? Czy Wy byście potrafili?