Noc, w której straciłam i odzyskałam Zosię – opowieść o strachu, nadziei i rodzinnych ranach
– Oddychaj, Zosiu! Oddychaj! – krzyczałam, trzymając moją maleńką córeczkę w ramionach. Jej ciałko nagle zwiotczało, a twarz przybrała siny odcień. W pokoju dziecięcym rozbrzmiewał tylko mój rozpaczliwy krzyk i szloch mojego męża, Piotra. Była druga w nocy. Zosia miała zaledwie trzy tygodnie.
Piotr wbiegł do pokoju, zaspany i przerażony. – Co się dzieje?!
– Ona nie oddycha! – wrzasnęłam. – Dzwoń po karetkę!
Ręce mi się trzęsły tak bardzo, że ledwo mogłam utrzymać telefon. Piotr próbował reanimować Zosię, a ja powtarzałam w myślach: „Boże, nie zabieraj mi jej, nie teraz, nie tak”.
Karetka przyjechała po wieczność. W drodze do szpitala siedziałam skulona na tylnym siedzeniu, ściskając dłoń Piotra. Pielęgniarka powtarzała: „Proszę się nie martwić, robimy wszystko”. Ale widziałam jej oczy – pełne współczucia i strachu.
W szpitalu czas przestał istnieć. Lekarze wbiegali i wybiegali z sali reanimacyjnej. Siedzieliśmy z Piotrem na zimnej ławce pod ścianą. On płakał cicho, ja byłam jak sparaliżowana. W głowie miałam tylko jedno pytanie: „Dlaczego my?”
Po godzinie podeszła do nas lekarka. – Udało się ją przywrócić – powiedziała cicho. – Ale jej stan jest bardzo poważny.
Zaczęło się piekło. Zosia trafiła na OIOM. Przez kolejne dni żyliśmy między domem a szpitalem. Moja mama przyjechała z Białegostoku, by zająć się naszym synkiem Antkiem. Teściowa pojawiła się następnego dnia i od razu zaczęła krytykować: – Mówiłam, żebyś nie spała z dzieckiem w jednym łóżku! To twoja wina!
Nie miałam siły się bronić. Czułam się winna wszystkiego: że nie zauważyłam wcześniej, że nie umiałam jej pomóc, że może rzeczywiście to moja wina.
Piotr zamknął się w sobie. Przestał ze mną rozmawiać. Widziałam w jego oczach żal i gniew. Pewnej nocy usłyszałam go przez drzwi łazienki:
– Boże, jeśli ją zabierzesz… nie wybaczę Ci tego.
W szpitalu spędzałam całe dnie przy łóżeczku Zosi. Patrzyłam na jej drobne rączki podpięte do kroplówek i rurki wystające z noska. Modliłam się bez przerwy, choć nie wiedziałam już do kogo – do Boga? Do losu? Do samej siebie?
Pewnego dnia do sali weszła pielęgniarka, pani Grażyna. Miała ciepłe oczy i głos pełen troski.
– Musi pani jeść i spać – powiedziała stanowczo. – Zosia będzie pani potrzebować.
– A jeśli… jeśli ona nie wróci? – wyszeptałam.
Pani Grażyna usiadła obok mnie.
– Moja córka też była tu kiedyś – powiedziała cicho. – Przeżyła. Ale ja wtedy umierałam ze strachu każdego dnia. Proszę wierzyć, dzieci mają w sobie więcej siły niż nam się wydaje.
Te słowa były jak promyk światła w tunelu bez końca.
Tymczasem w domu narastały napięcia. Mama i teściowa kłóciły się o wszystko: o to, kto lepiej gotuje rosół, kto powinien odbierać Antka z przedszkola, kto bardziej cierpi przez całą sytuację. Piotr coraz częściej znikał na długie spacery albo zamykał się w garażu.
Którejś nocy wrócił późno i powiedział:
– Nie wiem, czy dam radę tak żyć…
Poczułam, jakby ktoś wyciągnął mi serce z piersi.
– Piotrze…
– Ty masz swoją modlitwę i nadzieję, a ja mam tylko strach – odpowiedział gorzko.
Przez kolejne dni byliśmy jak obcy ludzie pod jednym dachem. Każde z nas przeżywało żałobę po tym, co moglibyśmy stracić.
Po tygodniu lekarze powiedzieli: „Zosia zaczyna samodzielnie oddychać”. Płakałam ze szczęścia i ulgi. Piotr przytulił mnie pierwszy raz od wielu dni.
Ale to nie był koniec walki. Zosia musiała przejść szereg badań neurologicznych. Każdy wynik był jak wyrok: czy będzie zdrowa? Czy będzie się rozwijać normalnie?
W domu atmosfera była napięta jak struna. Mama chciała zostać dłużej, teściowa domagała się większego udziału w opiece nad Antkiem. Ja byłam cieniem samej siebie – wyczerpana fizycznie i psychicznie.
Pewnego wieczoru usiedliśmy z Piotrem przy kuchennym stole.
– Musimy porozmawiać – powiedziałam cicho.
– O czym? O tym, że wszystko się rozpadło?
– O tym, że musimy być razem dla Zosi i Antka. Że nie możemy pozwolić, by ta noc nas zniszczyła.
Piotr spojrzał na mnie długo.
– Boję się…
– Ja też – odpowiedziałam. – Ale może właśnie dlatego musimy być razem.
Zosia wróciła do domu po trzech tygodniach. Była słaba, ale żywa. Każdy jej uśmiech był dla mnie cudem.
Dziś minął rok od tamtej nocy. Nasze małżeństwo przeszło przez piekło i nadal uczymy się być razem na nowo. Relacje z mamą i teściową są trudne, ale próbujemy rozmawiać bez wzajemnych oskarżeń.
Często wracam myślami do tamtej nocy i pytam siebie: czy można przebaczyć losowi to, co nam zabrał? Czy można nauczyć się żyć ze strachem o własne dziecko? Może właśnie w tym tkwi prawdziwa nadzieja…