34 lata razem: Myślałam, że nic nas nie rozłączy, a wszystko runęło w tydzień – historia Elżbiety i Andrzeja

Zimny, styczniowy wieczór. Siedziałam przy kuchennym stole, patrząc na parującą herbatę, gdy Andrzej – mój mąż od 34 lat – wszedł do domu i bez słowa rzucił klucze na blat. Wiedziałam już wtedy, że coś się stało. Czułam to w powietrzu, w sposobie, w jaki unikał mojego wzroku. „Elżbieta, musimy porozmawiać” – powiedział cicho, a ja poczułam, jak serce ściska mi się w piersi.

Nie spodziewałam się tego. Przez ponad trzy dekady byliśmy razem: przeprowadzki, kredyty, narodziny dzieci, pogrzeby rodziców, święta, kłótnie o drobiazgi i wspólne wieczory przed telewizorem. Myślałam, że przetrwaliśmy już wszystko. Nawet wtedy, gdy nasza córka Marta wyjechała do Anglii i syn Paweł zaczął własne życie w Warszawie, byliśmy dla siebie ostoją. „Co się dzieje?” – zapytałam, próbując zachować spokój.

Andrzej usiadł naprzeciwko mnie. „Nie wiem, jak to powiedzieć… Ale muszę być szczery. Poznałem kogoś. I… chcę odejść.” Przez chwilę miałam wrażenie, że czas się zatrzymał. „Co ty mówisz? Kogo?” – głos mi zadrżał. „To nie jest ważne…” – zaczął, ale przerwałam mu: „Dla mnie jest!”. Spojrzał mi prosto w oczy: „To Halina. Pamiętasz ją? Z liceum. Spotkałem ją przypadkiem na pogrzebie Staszka. Zaczęliśmy rozmawiać… I wszystko wróciło”.

Poczułam się tak, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Halina – ta sama, o której Andrzej kiedyś wspominał z nostalgią? Zawsze wydawała mi się cieniem z przeszłości, kimś nieistotnym. A teraz miała rozbić nasze życie?

„Chcesz zostawić mnie dla niej? Po tylu latach?” – zapytałam szeptem. Andrzej spuścił głowę: „Nie wiem, czy to dla niej… Po prostu nie mogę już tak żyć. Czuję się martwy w środku. Ona przypomniała mi, kim byłem kiedyś”.

Wybuchłam płaczem. Nie mogłam uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Przez kolejne dni chodziłam jak cień po domu. Andrzej spał na kanapie w salonie, unikał mnie i dzieci. W końcu zadzwoniłam do Marty.

– Mamo, co się dzieje? – zapytała zaniepokojona córka.
– Twój ojciec… On chce odejść. Poznał kogoś.
– Żartujesz?! Po tylu latach?!
– Nie żartuję.

Marta przyleciała do Polski już następnego dnia. Paweł przyjechał z Warszawy. W domu wybuchła burza.

– Jak możesz nam to robić?! – krzyczała Marta na ojca.
– To nie wasza sprawa! – odparował Andrzej.
– A czyja?! My jesteśmy twoją rodziną! – Paweł był blady ze złości.

Przez kilka dni dom zamienił się w pole bitwy. Andrzej zamykał się w sobie coraz bardziej. Ja próbowałam go przekonać: „Możemy spróbować terapii… Możemy zacząć od nowa…” Ale on tylko kręcił głową: „Za późno na to wszystko”.

Najgorsze były wieczory. Siedziałam sama w sypialni i słyszałam jego kroki na dole. Czułam się upokorzona i zdradzona. Przypominałam sobie nasze wspólne chwile: pierwsze mieszkanie na osiedlu Azory w Krakowie, narodziny Marty w szpitalu na Kopernika, wspólne wakacje nad Bałtykiem… Czy to wszystko naprawdę nic nie znaczyło?

Wkrótce cała rodzina wiedziała o naszym kryzysie. Moja siostra Grażyna zadzwoniła:
– Elka, nie możesz mu pozwolić odejść tak po prostu! Walcz o swoje!
– Grażyna, ja już nie mam siły…
– On zwariował! Halina?! Przecież ona zawsze była zazdrosna o ciebie!

Teściowa też nie omieszkała zadzwonić:
– Elżbieto, co ty zrobiłaś mojemu synowi? Zawsze był taki spokojny…
– To nie ja go zdradziłam!
– Ale może czegoś mu brakowało?

Te słowa bolały bardziej niż cokolwiek innego.

Dzieci próbowały ratować sytuację:
– Tato, pomyśl o wnukach! – błagała Marta.
– To nie jest takie proste – powtarzał Andrzej jak mantrę.

W końcu spakował walizkę i wyszedł bez słowa. Stałam w oknie i patrzyłam, jak odjeżdża swoim starym fordem focusiem. Wtedy poczułam prawdziwą pustkę.

Pierwsze dni były najgorsze. Nie jadłam, nie spałam. Sąsiadka Basia przyniosła mi rosół:
– Elka, musisz coś zjeść! Nie możesz tak się poddać!
– Nie mam siły…

Po tygodniu zadzwoniła Halina.
– Elżbieto, chciałam tylko powiedzieć… Nie chciałam tego wszystkiego. To Andrzej sam do mnie przyszedł.
– Proszę cię… Zostaw nas w spokoju!

Zaczęły się plotki na osiedlu:
– Widziałam twojego męża z tą Haliną w kawiarni na Rynku…
– Szkoda mi cię, Elka…

Czułam się upokorzona na każdym kroku.

Dzieci próbowały mnie wspierać:
– Mamo, przyjedź do mnie do Anglii! – proponowała Marta.
– Nie mogę zostawić wszystkiego…

Paweł przyjeżdżał co weekend:
– Mamo, musisz żyć dalej! Tato zwariował!

Ale ja czułam się jak wrak człowieka.

Któregoś dnia zadzwoniła do mnie wnuczka Zosia:
– Babciu, kiedy przyjedziesz?
I wtedy coś we mnie pękło. Postanowiłam walczyć o siebie.

Zaczęłam wychodzić z domu: na spacery po Plantach, do kina z Basią, nawet zapisałam się na zajęcia jogi dla seniorów w pobliskim domu kultury. Powoli zaczynałam oddychać pełną piersią.

Andrzej czasem dzwonił:
– Elżbieta… Może byśmy pogadali?
Ale ja już nie chciałam rozmawiać o przeszłości.

Po kilku miesiącach dowiedziałam się od znajomych, że Halina zostawiła Andrzeja dla jakiegoś biznesmena spod Wieliczki. On próbował wrócić:
– Elka… Wiem, że zawaliłem wszystko…
Odpowiedziałam spokojnie:
– Andrzej… Ja już nauczyłam się żyć bez ciebie.

Dziś mam 62 lata i zaczynam nowe życie. Czasem jeszcze boli – zwłaszcza gdy patrzę na stare zdjęcia albo słyszę ulubioną piosenkę Andrzeja w radiu. Ale wiem jedno: jestem silniejsza niż myślałam.

Czy można jeszcze zaufać drugiemu człowiekowi po takim upokorzeniu? Czy warto budować coś od nowa po sześćdziesiątce? Może wy też macie podobne doświadczenia? Napiszcie mi – bo wiem już, że nigdy nie jesteśmy sami ze swoim bólem.