Cień nad domem: Historia o tajemnicy, która rozdarła rodzinę
Zanim jeszcze zdążyłam zamknąć drzwi za teściową, jej słowa rozbrzmiewały w mojej głowie jak dzwon pogrzebowy. — Nie jesteś godna mojego syna! — krzyknęła, trzaskając torebką o stół. Stałam w kuchni, z oczami pełnymi łez, a moje dłonie drżały tak mocno, że herbata rozlała się na blat. To był ten moment, w którym zrozumiałam, że moja rodzina właśnie się rozpada.
Mam na imię Alicja. Mam trzydzieści cztery lata i jeszcze niedawno wierzyłam, że miłość jest w stanie przetrwać wszystko. Wyszłam za mąż za Pawła — mojego przyjaciela z dzieciństwa, sąsiada z bloku na warszawskim Ursynowie. Nasze życie miało być zwyczajne: praca, mieszkanie na kredyt, wakacje nad Bałtykiem, może kiedyś dom pod Warszawą. Ale los miał dla mnie inny scenariusz.
Od początku wiedziałam, że nie przypadłam do gustu jego matce, Irenie. Była kobietą twardą, wyniosłą, z tych, które zawsze muszą mieć ostatnie słowo. — Paweł zasługuje na kogoś lepszego — mówiła do wszystkich wokół, nie kryjąc się nawet przy mnie. Paweł próbował mnie bronić, ale zawsze kończyło się na półsłówkach i cichych przeprosinach po jej wyjściu.
Najgorsze zaczęło się po ślubie. Irena przychodziła do nas bez zapowiedzi, krytykowała wszystko: od mojej kuchni po sposób, w jaki ścielę łóżko. — U mnie w domu zawsze było czysto — powtarzała z pogardą. Czułam się jak intruz we własnym mieszkaniu.
Najbardziej bolało mnie jednak to, że nie mogliśmy mieć dzieci. Przez dwa lata próbowaliśmy wszystkiego: lekarze, badania, zioła od babci z Podlasia. Wyniki zawsze były dobre — przynajmniej moje. Paweł nie chciał się badać. — To niepotrzebne — mówił. — Przecież wszystko jest w porządku.
Irena nie dawała mi spokoju. — Może powinnaś mniej pracować? Może za dużo stresu? A może… może to kara za coś? — rzucała półgębkiem podczas rodzinnych obiadów. Mój ojciec próbował mnie pocieszać: — Nie przejmuj się nią, Ala. Ludzie zawsze gadają. Ale jak nie masz wsparcia od męża… — urwał.
W końcu zebrałam się na odwagę i postawiłam Pawłowi ultimatum: — Albo idziemy razem na badania, albo… nie wiem, ile jeszcze wytrzymam.
Zgodził się niechętnie. Wyniki przyszły po tygodniu. Pamiętam ten dzień jak przez mgłę: szary listopadowy poranek, Paweł wraca z przychodni blady jak ściana. — Musimy porozmawiać — powiedział tylko.
Okazało się, że problem leży po jego stronie. Bezpłodność. Diagnoza była jednoznaczna. Paweł zamknął się w sobie, przestał ze mną rozmawiać. Irena dowiedziała się o wszystkim szybciej niż ja bym chciała — podsłuchała naszą rozmowę przez drzwi.
— Kłamiesz! — wrzasnęła na mnie następnego dnia. — Chcesz zniszczyć mojego syna! To ty jesteś winna! Zawsze byłaś!
Paweł milczał. Stał obok niej jak cień, niezdolny do obrony ani siebie, ani mnie.
Wtedy zaczęły się prawdziwe kłopoty. Irena rozpuściła plotki po całej rodzinie: że jestem zimna, wyrachowana, że nigdy nie chciałam dzieci i tylko udaję ofiarę. Moja matka płakała przez telefon: — Ala, nie daj się im! Ale ja byłam coraz słabsza.
Przestałam wychodzić z domu. W pracy zaczęłam popełniać błędy. Szef wezwał mnie na rozmowę: — Alicjo, co się z tobą dzieje? Zawsze byłaś taka sumienna… Skłamałam: — Problemy zdrowotne.
Pewnego dnia znalazłam w skrzynce anonimowy list: „Odejdź od Pawła, zanim go całkiem zniszczysz”. Rozpoznałam pismo Ireny. Zadrżałam ze strachu i wściekłości.
Wieczorem wybuchła awantura. — Czemu nic nie robisz?! — krzyczałam do Pawła. — Pozwalasz jej mnie niszczyć! On tylko spuścił głowę.
— Nie chcę wybierać między tobą a mamą… — wyszeptał.
— Ale ona już wybrała za ciebie! — odpowiedziałam drżącym głosem.
Wtedy podjęłam decyzję. Spakowałam walizkę i pojechałam do mojej siostry do Lublina. Przez tydzień nie odbierałam telefonów od nikogo.
Wróciłam tylko po rzeczy i papiery rozwodowe. Paweł nawet nie próbował mnie zatrzymać.
Po rozwodzie Irena triumfowała. Rozpowiadała wszystkim, że „wreszcie pozbyli się pasożyta”. Paweł został sam z matką w pustym mieszkaniu na Ursynowie.
Minęły dwa lata. Dziś mam nowe życie w Gdańsku. Pracuję jako nauczycielka polskiego w liceum. Mam przyjaciółkę Magdę i kota o imieniu Felek. Czasem spotykam się z kimś na kawę, ale boję się zaufać komukolwiek na nowo.
Ostatnio dostałam list od Pawła:
„Alicjo,
Przepraszam za wszystko. Wiem, że zawiodłem cię jako mąż i człowiek. Mama już nie żyje — rak zabrał ją szybko i bez ostrzeżenia. Zostałem sam i dopiero teraz widzę, ile straciłem przez własną słabość i tchórzostwo. Jeśli kiedyś będziesz mogła mi wybaczyć… napisz.”
Nie odpisałam mu jeszcze. Może nigdy tego nie zrobię.
Często pytam siebie: czy gdybym była silniejsza, wszystko potoczyłoby się inaczej? Czy rodzina to naprawdę miejsce bezwarunkowej miłości? A może czasem trzeba odejść, żeby ocalić siebie?
A Wy? Co byście zrobili na moim miejscu?