Czerwcowy deszcz, który zmienił wszystko: Opowieść o rodzinie, samotności i drugim początku

Deszcz walił w szyby tak mocno, że nie słyszałam własnych myśli. Stałam w kuchni, trzymając w rękach kubek zimnej już herbaty, kiedy drzwi trzasnęły z hukiem. – „Nie wrócę. Nie dzwoń. Nie szukaj mnie” – usłyszałam głos Andrzeja, mojego męża, zanim zniknął na klatce schodowej. Dzieci spały, a ja przez chwilę nie mogłam się ruszyć. To był czerwiec – miesiąc, w którym wszystko miało być lepiej. Miałam nadzieję na nowy początek po zamknięciu naszej małej kawiarni, która zbankrutowała przez pandemię. Zamiast tego zostałam sama – z dwójką dzieci, matką, która nigdy nie akceptowała moich wyborów i długami.

– „Wiedziałam, że tak będzie” – powiedziała mama następnego dnia, kiedy przyszła z torbą zakupów. – „Zawsze byłaś naiwna, Marto. Po co ci była ta kawiarnia? Po co ci był Andrzej?” – Jej słowa bolały bardziej niż samotność. – „Mamo, proszę…” – próbowałam się bronić, ale ona tylko machnęła ręką i zaczęła rozpakowywać zakupy.

Dzieci – Antek i Lena – miały wtedy siedem i cztery lata. Nie rozumiały jeszcze wszystkiego, ale widziałam ich niepokój. Lena tuliła się do mnie częściej niż zwykle. Antek pytał: – „Mamo, kiedy tata wróci?” – Nie umiałam odpowiedzieć.

Przez pierwsze tygodnie żyłam jak w transie. Mama przychodziła codziennie, gotowała obiady i sprzątała, ale każda jej pomoc była podszyta wyrzutem. – „Musisz znaleźć normalną pracę. Przestań bujać w obłokach” – powtarzała. Ja szukałam pracy wszędzie: w sklepie spożywczym na rogu, w żłobku, nawet jako sprzątaczka w pobliskim szpitalu. Wszędzie słyszałam to samo: „Zostawimy numer, odezwiemy się”.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie siostra. – „Marta, mama mówiła… Może przyjedziesz do nas do Gdańska? U nas łatwiej o pracę” – zaproponowała. Ale ja nie chciałam wyjeżdżać z Warszawy. To tu były moje dzieci, ich szkoła i przedszkole, tu miałam wspomnienia i resztki godności.

Kiedy już myślałam, że nie dam rady dłużej udawać silnej, wydarzyło się coś dziwnego. Podczas jednego z tych ulewnych czerwcowych wieczorów usłyszałam pukanie do drzwi. Otworzyłam niechętnie – na progu stał sąsiad z góry, pan Wiktor. Starszy pan, którego znałam tylko z „dzień dobry” na klatce schodowej.

– „Pani Marto… Przepraszam, że przeszkadzam tak późno. Zalało mi łazienkę. Czy mogłaby pani sprawdzić u siebie?” – zapytał nieśmiało.

Weszłam do łazienki i rzeczywiście – spod pralki sączyła się woda. Zaczęliśmy razem wycierać podłogę ręcznikami. Wiktor opowiadał o swojej żonie, która zmarła dwa lata temu i o tym, jak trudno mu samemu ogarnąć mieszkanie.

– „Wie pani… Samotność jest jak ten deszcz za oknem. Najpierw tylko kapie, potem zalewa wszystko” – powiedział cicho.

Nie wiem dlaczego, ale wtedy się rozpłakałam. Wiktor nie pytał o powód moich łez. Po prostu podał mi chusteczkę i powiedział: – „Czasem trzeba pozwolić sobie na słabość”.

Od tego wieczoru zaczęliśmy rozmawiać częściej. Zapraszał mnie na herbatę, czasem przynosił dzieciom czekoladki albo książki po swojej wnuczce. Mama patrzyła na to z dezaprobatą.

– „Nie wypada tak się spoufalać z obcym facetem” – mówiła z przekąsem.

– „Mamo, on jest samotny jak ja” – odpowiedziałam.

– „Ale ty masz dzieci! Powinnaś myśleć o nich!” – krzyczała.

Te rozmowy kończyły się zawsze kłótnią i trzaskaniem drzwiami.

W pracy nadal mi nie szło. W końcu dostałam etat jako pomoc kuchenna w szkolnej stołówce. Pieniądze były marne, ale przynajmniej miałam ubezpieczenie i darmowe obiady dla dzieci.

Któregoś dnia Antek wrócił ze szkoły zapłakany. – „Kuba powiedział, że jesteśmy biedni i że tata nas zostawił przez ciebie!” – krzyczał przez łzy.

Serce mi pękało. Wieczorem długo rozmawiałam z nim o tym, że czasem dorośli popełniają błędy i że to nie jego wina.

– „Ale czemu tata nie dzwoni?” – pytał cicho.

Nie wiedziałam co odpowiedzieć.

W tym czasie mama coraz częściej sugerowała mi powrót do rodzinnego domu pod Radomiem.

– „Tu ci nikt nie pomoże! Tam masz rodzinę!” – powtarzała.

Ale ja uparcie zostawałam w Warszawie. Czułam się przegrana, ale nie chciałam uciekać.

Pewnego dnia Wiktor zaprosił mnie na kolację. Przyniósł własnoręcznie upieczony sernik i butelkę domowego wina.

– „Wie pani… Moja córka mieszka w Anglii. Rzadko dzwoni. Czasem myślę, że już mnie nie potrzebuje” – powiedział ze smutkiem.

– „Moja mama jest blisko, ale czuję się przy niej bardziej samotna niż przy panu” – wyznałam.

Wiktor spojrzał na mnie uważnie:
– „Samotność nie zależy od tego, ilu ludzi masz wokół siebie…”

Zaczęliśmy spotykać się coraz częściej. Dzieci go polubiły; Antek grał z nim w szachy, Lena słuchała bajek o jego młodości na Pradze.

Mama była coraz bardziej zazdrosna i złośliwa:
– „Jeszcze mi powiedz, że zakochałaś się w staruszku!”
– „Mamo! On jest moim przyjacielem! Pomaga nam bardziej niż ktokolwiek!”
– „A co ludzie powiedzą?”

Przestałam się przejmować opinią innych.

Któregoś dnia dostałam list polecony od Andrzeja. Chciał rozwodu i podziału majątku. Znowu świat mi się zawalił. Mama triumfowała:
– „A nie mówiłam?! Teraz już nikt cię nie zechce!”

Wiktor przyszedł wieczorem z kwiatami dla Leny (miała urodziny) i zobaczył mnie zapłakaną.
– „Nie płacz już więcej przez tego człowieka” – powiedział stanowczo.
– „Nie płacz przez nikogo, kto cię nie szanuje”.

Po raz pierwszy od dawna poczułam się silna.

Rozwód był bolesny i upokarzający. Andrzej zabrał samochód i połowę oszczędności (których prawie nie było). Ale przynajmniej miałam spokój.

Z czasem zaczęłam doceniać małe rzeczy: śmiech dzieci podczas wspólnego gotowania naleśników; rozmowy z Wiktorem o dawnych czasach; nawet te ciche wieczory przy książce i herbacie.

Mama powoli zaczęła akceptować moją nową codzienność. Któregoś dnia przyszła bez słowa krytyki i po prostu usiadła ze mną przy stole.
– „Może upiekę szarlotkę? Dawno jej nie robiłam…”
– „Chętnie pomogę” – odpowiedziałam bez ironii.

Dziś wiem jedno: życie potrafi przewrócić się do góry nogami w jeden czerwcowy wieczór. Ale czasem to właśnie przypadek – sąsiad z góry czy stara pralka – staje się początkiem czegoś nowego.

Czy naprawdę trzeba stracić wszystko, żeby zacząć żyć po swojemu? A może wystarczy pozwolić sobie na słabość i dać komuś szansę być blisko?