Gdy żona zostawiła mnie z naszym synkiem: historia samotnego ojca z polskiej prowincji

Gdy wróciłem do domu po nocnej zmianie w piekarni, w kuchni panowała cisza, która aż dzwoniła w uszach. Zegar tykał głośniej niż zwykle, a w powietrzu unosił się zapach zimnej kawy. Przez chwilę miałem złudzenie, że wszystko jest w porządku – że zaraz usłyszę śmiech mojego synka i cichy głos żony. Ale zamiast tego zobaczyłem na stole kartkę: „Nie dam rady. Przepraszam. Zostawiam ci Antosia. Nie szukaj mnie. Marta”.

Upadłem na krzesło, jakby ktoś wyciął mi nogi. Przez chwilę nie mogłem oddychać. W pokoju obok płakał mój kilkumiesięczny synek. Wstałem mechanicznie, podniosłem go z łóżeczka i przytuliłem mocno do piersi. Jego ciepło i zapach mleka były jedynym, co trzymało mnie przy zdrowych zmysłach.

Marta była zawsze inna niż ja – energiczna, ambitna, z głową pełną marzeń o wielkim świecie. Ja – zwykły chłopak z podkarpackiej wsi, który cieszył się z prostych rzeczy: pracy, domu, rodziny. Poznaliśmy się na studiach w Rzeszowie. Ona studiowała psychologię, ja technikum piekarskie. Połączyła nas miłość do muzyki i długie rozmowy o życiu. Myślałem, że razem damy radę wszystkiemu.

Ale po narodzinach Antosia coś się zmieniło. Marta coraz częściej płakała bez powodu, zamykała się w sobie, krzyczała na mnie o byle co. „Nie rozumiesz mnie!” – powtarzała. „Duszę się tutaj! Nie chcę tak żyć!”

Próbowałem ją wspierać, prosiłem, żeby poszła do lekarza. „To tylko baby blues” – mówiła jej matka przez telefon. „Weź się w garść!” – dorzucał jej ojciec, który nigdy nie miał dla niej czułości.

Pewnego wieczoru Marta wybuchła:
– Ty masz wszystko łatwiej! Idziesz do pracy, wracasz i masz święty spokój! Ja tu siedzę sama jak więzień!
– Przecież możesz wyjść, spotkać się z kimś… Pomogę ci! – próbowałem ją przekonać.
– Ty nic nie rozumiesz! – rzuciła talerzem o podłogę i wybiegła na dwór.

Po tej kłótni przez tydzień prawie ze sobą nie rozmawialiśmy. Potem była ta noc – noc, po której zostałem sam.

Pierwsze dni były jak koszmar na jawie. Nie spałem prawie wcale. Antoś budził się co dwie godziny, płakał rozpaczliwie za matką. Ja płakałem razem z nim, choć starałem się być silny. Nie wiedziałem nawet, jak poprawnie przewinąć dziecko – wszystkiego uczyłem się z YouTube’a i telefonów do mojej mamy.

Mama przyjechała już następnego dnia rano.
– Synku… – przytuliła mnie mocno. – Damy radę. Ale musisz zadzwonić do Marty.
– Nie odbiera… – wyszeptałem bezradnie.

Wieść o tym, że Marta mnie zostawiła, rozeszła się po wsi szybciej niż plotka o nowym sklepie Dino. Sąsiadki zaczęły szeptać za moimi plecami:
– Widzisz? Taka wykształcona, a dziecka nie chciała…
– Pewnie sobie kogoś znalazła w mieście!
– A ten Michał? Co on teraz zrobi?

Ojciec Marty zadzwonił po tygodniu:
– Michał… Co ty jej zrobiłeś? Jak mogłeś ją doprowadzić do takiego stanu?
– Panie Zbyszku… Ja nic… Ona po prostu…
– Po prostu? Kobieta nie zostawia dziecka bez powodu!

Czułem się winny wszystkiemu. Zacząłem analizować każdą rozmowę, każdy gest. Może za mało ją wspierałem? Może powinienem był zostać w mieście? Może to wszystko moja wina?

W pracy szef patrzył na mnie ze współczuciem:
– Michał, jakbyś potrzebował wolnego… Mów śmiało.
Ale ja nie mogłem sobie pozwolić na wolne – musiałem zarabiać na mleko i pieluchy.

Najgorsze były wieczory. Kiedy Antoś zasypiał wtulony we mnie, a ja zostawałem sam ze swoimi myślami. Przeglądałem stare zdjęcia – Marta uśmiechnięta na naszym ślubie, Marta z brzuchem na tle sadu moich rodziców…

Pewnej nocy zadzwoniła moja siostra Kasia:
– Michał… Musisz iść do psychologa. Ty i Antoś potrzebujecie pomocy.
– Nie stać mnie na to…
– Znajdę ci kogoś w Ośrodku Pomocy Rodzinie. Za darmo.

Zgodziłem się niechętnie. Na pierwszej wizycie nie mogłem wydusić słowa. Psycholog – pani Danuta – patrzyła na mnie łagodnie:
– Panie Michale, to nie jest pańska wina. Depresja poporodowa to choroba jak każda inna.

Zacząłem powoli odzyskiwać równowagę. Mama pomagała mi przy dziecku, Kasia przywoziła obiady i czasem zabierała Antosia na spacer. Ale relacje z rodziną Marty były coraz gorsze.

Pewnego dnia jej matka przyjechała bez zapowiedzi:
– Chcę zobaczyć wnuka!
Wpuściłem ją niechętnie.
– Marta jest chora… Ale ty też powinieneś się zastanowić nad sobą! Może gdybyś był bardziej ambitny…
– Pani Halino, ja robię co mogę!
– Moja córka miała plany! A ty ją tu zamknąłeś na tej wsi!

Po tej rozmowie długo nie mogłem dojść do siebie.

Mijały tygodnie, potem miesiące. Uczyłem się być ojcem – samodzielnym ojcem. Pierwszy raz sam wykąpałem Antosia (prawie utopiłem łazienkę), pierwszy raz poszedłem z nim do lekarza (pani doktor uśmiechnęła się ciepło: „Rzadko widuję tu samotnych tatusiów!”), pierwszy raz usłyszałem od synka „tata”.

Marta odezwała się po pół roku. Przysłała krótkiego maila: „Jestem w Warszawie. Leczę się. Przepraszam”.
Odpisałem: „Antoś rośnie zdrowo. Jeśli będziesz gotowa – możesz go zobaczyć”.
Nie odpowiedziała.

W międzyczasie musiałem zmierzyć się z kolejnym ciosem – mój ojciec zachorował na raka płuc. Mama coraz rzadziej mogła mi pomagać przy dziecku; musiała jeździć z tatą do szpitala w Rzeszowie.

Zostałem praktycznie sam.

Były dni, kiedy miałem ochotę wyjść z domu i nigdy nie wrócić. Ale patrzyłem na Antosia i wiedziałem, że on ma tylko mnie.

Pewnego dnia sąsiadka Jadzia przyszła z ciastem:
– Michałku… Ty jesteś dzielny chłopak. Ale pamiętaj – nikt nie jest samotną wyspą.
Zaczęliśmy rozmawiać coraz częściej – o życiu, o dzieciach (Jadzia miała trójkę dorosłych już synów), o tym, jak to kiedyś było łatwiej wychowywać dzieci we wsi, bo wszyscy sobie pomagali.

Dzięki niej zacząłem wychodzić z domu – najpierw na spacery z Antosiem do parku, potem na spotkania dla samotnych rodziców w gminnym domu kultury.

Tam poznałem innych ludzi z podobnymi historiami: Anię, którą mąż zostawił dla młodszej kobiety; Tomka, który wychowywał córkę po śmierci żony; Magdę, która walczyła o alimenty od byłego partnera.

Zrozumiałem wtedy jedno: nie jestem sam.

Minęły dwa lata od tamtej nocy, kiedy Marta zostawiła mnie z synkiem. Dziś Antoś chodzi już do przedszkola i codziennie przynosi mi rysunki: „To ty i ja, tata!”.

Marta wróciła do naszego życia niespodziewanie – zadzwoniła pewnego dnia i poprosiła o spotkanie z synem. Było ciężko: Antoś jej nie poznawał, a ja musiałem tłumaczyć mu wszystko od nowa.

Dziś widuje go raz na kilka miesięcy; lepiej radzi sobie ze sobą niż kiedyś, ale wiem już jedno: nigdy nie będziemy rodziną taką jak dawniej.

Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy jestem wystarczająco dobrym ojcem? Czy można naprawić życie po takim trzęsieniu ziemi? A może najważniejsze to po prostu kochać – mimo wszystko?

Co wy o tym myślicie? Czy samotny ojciec może dać dziecku tyle samo miłości co pełna rodzina?