Nie zdążył zasadzić drzewa. Zrobiłam to za nas.
Nie zdążył zasadzić drzewa. Zrobiłam to za nas.
Wszystko zaczęło się od krzyku. Nie mojego – to był krzyk mojej matki, który rozdarł ciszę wczesnego poranka. Wbiegła do kuchni, trzymając w rękach telefon. „Kasia, odbierz! To szpital!” – jej głos drżał, a ja poczułam, jak świat zwęża się do jednego punktu. Odbierając, wiedziałam już, co usłyszę. Mój mąż, Paweł, nie żył. Zawał serca. Miał trzydzieści sześć lat. Ja – trzydzieści trzy. Nasze życie miało dopiero się zacząć.
Przez pierwsze dni nie byłam w stanie płakać. Chodziłam po mieszkaniu w Piastowie jak cień, potykając się o jego buty, o kubek z niedopitą herbatą, o niedokończone plany na remont kuchni. Mama próbowała mnie karmić, ojciec milczał i patrzył przez okno, jakby szukał syna, którego nigdy nie miał. Mój brat Michał przyjechał z Gdańska i od razu zaczął rządzić: „Musisz coś zjeść. Musisz się przespać. Musisz żyć dalej.”
Ale jak?
Paweł był moim wszystkim. Poznaliśmy się na studiach – on informatyk, ja polonistka. Przypadkowo usiadł obok mnie na wykładzie z filozofii i przez całą godzinę rysował mi na marginesie zeszytu śmieszne koty. Po wykładzie zaprosił mnie na kawę do „Starego Młyna”. Tam pierwszy raz powiedział: „Kiedyś posadzimy drzewo. Takie nasze, żeby dzieci miały cień.”
Dzieci…
O tym nie chciałam myśleć. Dwa lata temu poroniłam w czwartym miesiącu. Paweł był wtedy przy mnie – silny, czuły, choć sam płakał nocami do poduszki. Przeszliśmy przez to razem, ale coś w nas pękło. Potem długo nie rozmawialiśmy o dzieciach ani o drzewie.
Po pogrzebie Paweł został tylko w moich snach i w rzeczach – w starym zegarku po dziadku, który zawsze nosił w kieszeni marynarki. Zegarek był popsuty, ale Paweł nigdy nie pozwolił go naprawić. „To talizman” – mówił tajemniczo.
Pewnej nocy obudziłam się zlana potem. Śniło mi się, że Paweł stoi pod wielkim klonem i woła mnie po imieniu. „Kasia! Nie zapomnij!”
Następnego dnia postanowiłam uporządkować jego rzeczy. Mama patrzyła na mnie z ulgą – chyba myślała, że zaczynam wracać do życia. Wzięłam zegarek do ręki i poczułam dziwne ukłucie pod palcem – coś było pod dekielkiem. Otworzyłam go nożem do masła i znalazłam maleńką karteczkę.
Drżącymi dłońmi rozwinęłam ją:
„Kasiu,
Jeśli to czytasz, znaczy, że mnie już nie ma albo jestem daleko. Wiem, że nie umiałem mówić o tym, co czuję po stracie naszego dziecka. Ale chciałem ci powiedzieć jedno: kocham cię bardziej niż życie i chciałem posadzić dla nas drzewo – klon, taki jak u mojej babci na wsi. Jeśli kiedyś poczujesz się gotowa – zrób to za nas.
Twój Paweł”
Zawodziłam jak ranne zwierzę. Mama przybiegła do pokoju i objęła mnie bez słowa.
—
Minęły tygodnie zanim odważyłam się pójść do szkółki ogrodniczej na obrzeżach miasta. Sprzedawca – pan Marian – spojrzał na mnie spod krzaczastych brwi:
– Dla kogo drzewko?
– Dla męża… i dla dziecka – odpowiedziałam cicho.
– Klon? – zapytał bez cienia zdziwienia.
Skinęłam głową.
– Dobry wybór. Klon jest silny, a jednocześnie delikatny.
Wróciłam do domu z młodym drzewkiem i łopatą. Ojciec patrzył na mnie spod oka:
– Po co ci to?
– Muszę…
– To nie wróci Pawła.
– Wiem.
Michał przyszedł wieczorem z butelką wina.
– Kasia… Może lepiej wyjedź gdzieś? Do mnie? Zmienisz otoczenie…
– Nie mogę zostawić tego domu.
– Ale tu wszystko ci go przypomina!
– Właśnie dlatego muszę tu być.
Pokłóciliśmy się tak mocno, że mama musiała nas rozdzielać:
– Przestańcie! Każde z was cierpi po swojemu!
Zostałam sama z drzewkiem i łopatą. Kopałam dół w ogrodzie za domem przez godzinę, aż ręce miałam całe w pęcherzach. Wbiłam klon w ziemię i podlewałam go łzami.
Następnego dnia sąsiadka pani Zofia przyniosła mi ciasto drożdżowe.
– Słyszałam… Przykro mi bardzo.
– Dziękuję.
Usiadła obok mnie na ławce:
– Ja też straciłam męża nagle. Myślałam, że nie przeżyję tej pustki… Ale potem zaczęłam sadzić kwiaty. Każdy kwiat to była jedna dobra myśl o nim.
Patrzyłam na nią z niedowierzaniem:
– To pomaga?
– Pomaga pamiętać bez bólu.
Wieczorem zadzwoniła teściowa:
– Kasia… Paweł zawsze mówił, że jesteś silniejsza niż my wszyscy razem wzięci.
Poczułam gulę w gardle:
– Nie jestem silna…
– Jesteś. I masz prawo być słaba też.
Przez kolejne dni podlewałam klon codziennie rano i wieczorem. Zaczęłam rozmawiać z nim szeptem – jakby Paweł mógł mnie usłyszeć przez liście.
Pewnego popołudnia przyszła do mnie młodsza siostra Pawła – Ania.
– Kasia… Mama martwi się o ciebie.
– Wiem.
– Może powinnaś wrócić do pracy?
– Jeszcze nie mogę…
Ania spojrzała na mnie poważnie:
– Wiesz… Ja też go strasznie kochałam. Ale on by chciał, żebyś żyła dalej.
Zacisnęłam pięści:
– Wszyscy mi to mówią! Ale nikt nie wie jak!
Ania przytuliła mnie mocno:
– Może nikt nie wie… Ale możemy próbować razem.
—
Wiosną klon wypuścił pierwsze listki. Patrzyłam na nie jak na cud – zielone, delikatne, a jednak tak silne. Zaczęłam wracać do pracy w bibliotece miejskiej na pół etatu. Ludzie patrzyli na mnie ze współczuciem albo udawali, że nic się nie stało.
Najtrudniej było spotkać się z rodziną Pawła przy świątecznym stole.
Teściowa płakała nad barszczem:
– On zawsze chciał mieć dzieci…
Michał westchnął:
– Może jeszcze kiedyś…
Ojciec spojrzał na mnie surowo:
– Dajcie Kasi spokój!
Wybiegłam z kuchni i zamknęłam się w łazience.
Po chwili przyszła mama:
– Kochanie… Oni też cierpią.
– Wiem… Ale nie chcę być tylko wdową po Pawle! Chcę być sobą!
Mama pogładziła mnie po włosach:
– To twoje życie, Kasiu.
—
Minął rok od śmierci Pawła. Klon urósł o pół metra i rozłożył szeroko gałęzie nad ławką w ogrodzie. Czasem siadałam tam z książką albo kubkiem kawy i czułam jego obecność bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Zaczęłam spotykać się z ludźmi – najpierw z koleżankami ze studiów, potem nawet z jednym kolegą z pracy, Tomkiem. Było niezręcznie, śmiesznie i trochę strasznie.
Pewnego wieczoru Tomek zapytał:
– Myślisz czasem o przyszłości?
Zamyśliłam się:
– Czasem… Ale jeszcze bardziej myślę o tym drzewie za domem.
Uśmiechnął się:
– Może kiedyś posadzimy drugie?
Poczułam ciepło w sercu – pierwszy raz od dawna nie bolało tak bardzo.
—
Dziś wiem jedno: Paweł nie zdążył posadzić drzewa, ale ja zrobiłam to za nas oboje. Każda gałąź tego klonu to dowód na to, że miłość nie kończy się wraz ze śmiercią – zmienia tylko formę.
Czasem pytam siebie: czy można nauczyć się żyć od nowa po takiej stracie? Czy pamięć o tych, których kochaliśmy najbardziej boli… czy daje siłę? Co wy myślicie?