Własne szczęście kosztem innych: Jak wnuk pozbawił dziadka dachu nad głową – historia z polskiego blokowiska

Drzwi trzasnęły tak głośno, że aż podskoczyłam na starym fotelu. Kamil wszedł do mieszkania z hukiem, rzucił plecak pod ścianę i nawet nie spojrzał mi w oczy. „Babciu, musimy pogadać” – powiedział tonem, którego nigdy wcześniej u niego nie słyszałam. W tej jednej chwili poczułam, że coś się kończy. Że to nie jest już ten sam chłopiec, którego uczyłam wiązać sznurówki i piekłam dla niego szarlotkę na każdą wizytę.

Mam na imię Zofia Maj. Mam siedemdziesiąt dwa lata i całe życie mieszkam na osiedlu Gaj w Lublinie. Mój mąż, Marian, zmarł pięć lat temu. Od tamtej pory jestem sama, ale nie narzekam – mam ogródek działkowy, kilka przyjaciółek i ukochanego wnuka Kamila. Przynajmniej tak myślałam.

Kamil był moją dumą. Jego rodzice – moja córka Iwona i zięć Robert – wyjechali do Niemiec za pracą, gdy miał dziesięć lat. Został ze mną. Wychowałam go jak własnego syna. Był grzeczny, zdolny, zawsze pierwszy do pomocy sąsiadom. Ale potem dorósł, skończył technikum i zaczął się zmieniać. Najpierw praca w magazynie, potem zwolnienie, potem długie godziny przed komputerem i coraz mniej rozmów ze mną.

Wszystko zaczęło się od tego, że Kamil stracił kolejną pracę. Przyszedł do mnie wieczorem, usiadł naprzeciwko i powiedział: „Babciu, nie mam gdzie mieszkać. Mogę się u ciebie zatrzymać na jakiś czas?” Oczywiście się zgodziłam. Przecież to rodzina. Przez pierwsze tygodnie było nawet miło – jadaliśmy razem obiady, oglądaliśmy telewizję. Ale potem zaczęły się kłopoty.

Kamil zaczął wracać późno w nocy, czasem podpity, czasem z kolegami. Znikały mi pieniądze z portfela, a on tłumaczył się: „Babciu, pożyczyłem na chwilę, oddam”. Nigdy nie oddawał. Pewnego dnia znalazłam w łazience woreczek z czymś białym – serce mi stanęło. „To tylko witamina C” – rzucił z pogardą.

Najgorsze jednak miało dopiero nadejść.

Pewnego popołudnia przyszedł z dziewczyną – Patrycją. Miała długie tipsy i spojrzenie pełne wyższości. „Babciu Zosiu, Kamil mówił, że tu zamieszkamy razem? Bo ja już wypowiedziałam pokój.” Zatkało mnie. Nie miałam siły protestować.

Od tej pory mieszkanie przestało być moim domem. Patrycja urządzała głośne imprezy, paliła papierosy na balkonie i wyśmiewała moje stare meble: „Trzeba tu zrobić remont na bogato!”

Któregoś dnia Kamil przyniósł plik papierów.
– Babciu, podpisz tu i tu. To tylko formalność – tłumaczył. – Chcemy mieć meldunek i łatwiej będzie załatwić sprawy urzędowe.
Zaufałam mu. Nie czytałam dokładnie – przecież to mój wnuk! Podpisałam wszystko.

Tydzień później dostałam list polecony z sądu. Okazało się, że przekazałam mu mieszkanie w formie darowizny! Zrobiło mi się słabo.

– Kamil! Co to ma znaczyć?!
– Babciu, przecież i tak kiedyś by było moje! Teraz przynajmniej mamy spokój z urzędami.
– Ale ja tu mieszkam! Gdzie mam pójść?
– Możesz zostać… na razie – rzuciła Patrycja z korytarza.

Od tego dnia byłam gościem we własnym domu. Kamil i Patrycja coraz częściej sugerowali mi wyprowadzkę:
– Babciu, może byś pojechała do cioci Krysi do Puław? Tam spokojniej…
– Albo na działkę na stałe? W końcu lato idzie!

Czułam się upokorzona. Sąsiedzi zaczęli pytać:
– Pani Zosiu, co się dzieje? Dlaczego pani taka smutna?
Nie miałam odwagi powiedzieć prawdy.

W końcu zadzwoniłam do Iwony do Niemiec:
– Córeczko… Kamil zabrał mi mieszkanie…
Usłyszałam tylko westchnienie:
– Mamo, przecież to twój wnuk. Może przesadzasz?

Zostałam sama ze swoim żalem i rozpaczą.

Którejś nocy usłyszałam kłótnię w kuchni:
– Kamil, twoja babka jest już stara! Po co nam ona tu?
– Daj spokój…
– Albo ona się wynosi, albo ja!

Następnego dnia znalazłam swoje rzeczy spakowane w worki na śmieci pod drzwiami łazienki.

Wyszłam na klatkę schodową i zaczęłam płakać jak dziecko.
Sąsiadka pani Teresa przytuliła mnie bez słowa.
– Zosiu, nie możesz im tego darować! Idziemy do prawnika!

Nie miałam siły walczyć, ale ona nie odpuszczała. Pomogła mi znaleźć bezpłatną poradę prawną w urzędzie miasta.
Pani mecenas spojrzała na dokumenty:
– Pani Zofio, to klasyczne wyłudzenie darowizny przez osobę bliską pod wpływem błędu lub podstępu. Możemy walczyć o cofnięcie darowizny!

Zaczęła się batalia sądowa. Kamil przestał się do mnie odzywać. Patrycja wyzywała mnie od „starych jędz”.
W sądzie płakałam:
– To mój wnuk… Ja go kochałam jak syna!
Sędzia był surowy:
– Panie Kamilu, czy wykorzystał pan zaufanie babci?
Kamil spuścił głowę:
– Nie wiem…

Po kilku miesiącach walki sąd cofnął darowiznę ze względu na rażącą niewdzięczność obdarowanego.
Mogłam wrócić do swojego mieszkania.
Ale nic już nie było takie samo.

Kamil wyprowadził się do Patrycji do jej matki na peryferiach miasta. Nie odezwał się do mnie ani razu od tamtej pory.
Iwona zadzwoniła raz:
– Mamo… Może lepiej już nie rozdrapywać ran? On jest młody…
Zrozumiałam wtedy, że nawet własna córka nie rozumie mojego bólu.

Dziś siedzę przy oknie i patrzę na dzieci bawiące się na podwórku. Czasem przychodzi do mnie pani Teresa na herbatę.
Mówi:
– Zosiu, jesteś silniejsza niż myślisz.
Ale ja wiem jedno: największy ból to ten zadany przez najbliższych.

Czy można jeszcze zaufać rodzinie po czymś takim? Czy wybaczenie jest możliwe? Może ktoś z Was też musiał wybierać między własnym szczęściem a lojalnością wobec bliskich?