Przyjęłam biologicznych rodziców mojej córki pod swój dach. Nie byłam gotowa na to, co się wydarzyło…

— Mamo, oni tam stoją… — głos Zosi drżał, a jej oczy były szeroko otwarte. Stałyśmy w oknie naszego mieszkania na warszawskim Mokotowie, patrząc na dwie postacie skulone pod przystankiem autobusowym. Był listopad, zimny deszcz bębnił o szyby. Wiedziałam, że to oni — biologiczni rodzice mojej córki.

Nie spałam całą noc. W głowie kłębiły mi się pytania: czy robię dobrze? Czy Zosia jest gotowa na spotkanie z ludźmi, którzy oddali ją do adopcji? Czy ja jestem gotowa? Ale kiedy zobaczyłam ich skulonych pod przystankiem, z torbami pełnymi śmieci i nadziei, nie mogłam ich zostawić.

— Pani Aniu? — kobieta miała łagodny głos i oczy tak podobne do Zosi. — Dziękujemy, że nas pani przyjęła…

Wpuściłam ich do mieszkania. Zosia stała w progu, niepewna. Jej biologiczna matka, pani Ewa, wyciągnęła rękę, ale Zosia cofnęła się o krok. Pan Marek, ojciec, milczał i patrzył w podłogę.

Pierwsze dni były pełne napięcia. Ewa płakała w nocy, Marek wychodził na długie spacery i wracał z butelką taniego piwa. Zosia zamykała się w swoim pokoju i słuchała muzyki. Ja próbowałam być mostem między dwoma światami — tym bezpiecznym, który zbudowałam dla córki, i tym chaotycznym, który przynieśli ze sobą jej rodzice.

Pewnego wieczoru usiedliśmy razem przy stole. — Dlaczego mnie oddaliście? — zapytała nagle Zosia. W pokoju zapadła cisza.

Ewa zaczęła mówić: — Byliśmy młodzi, biedni… Marek stracił pracę, ja byłam chora. Myśleliśmy, że tak będzie dla ciebie lepiej…

— Ale dlaczego teraz? Dlaczego przyszliście po tylu latach? — głos Zosi był pełen żalu.

Marek spojrzał na mnie: — Bo tylko pani nas nie odrzuciła. Wszyscy inni się odwrócili.

Zaczęły się schody. Ewa próbowała pomagać w domu, ale nie umiała odnaleźć się w codzienności. Przypadkowo zbiła ulubiony kubek Zosi. Marek zaczął przynosić do domu znajomych z ulicy. Pewnej nocy obudził mnie hałas — w kuchni siedzieli obcy ludzie, pili i śmiali się głośno.

— To nie jest noclegownia! — krzyknęłam. — Mam córkę! Macie tu być dla niej, a nie robić burdel!

Marek spojrzał na mnie z wyrzutem: — My też chcemy żyć normalnie! Ale nikt nam nie daje szansy!

Zosia była coraz bardziej zamknięta w sobie. Przestała jeść śniadania ze mną, wracała późno ze szkoły. Pewnego dnia znalazłam ją płaczącą w łazience.

— Mamo… ja nie wiem, czy chcę ich znać…

Przytuliłam ją mocno. — To twoja decyzja. Ale pamiętaj, że ja zawsze będę twoją mamą.

Tego wieczoru usiadłam z Ewą przy kuchennym stole.

— Pani Aniu… my naprawdę chcieliśmy tylko zobaczyć Zosię… Nie wiedzieliśmy, że tak to wszystko się potoczy…

— Rozumiem — odpowiedziałam cicho. — Ale musicie zrozumieć, że ona potrzebuje spokoju. I ja też.

Następnego dnia Marek wrócił pijany i wywołał awanturę z sąsiadem. Policja przyjechała po raz pierwszy od lat do mojego mieszkania. Sąsiedzi patrzyli na mnie z litością i pogardą.

— To przez nich! — syknęła pani Krystyna z naprzeciwka.

Czułam się upokorzona i bezradna. Zosia zamknęła się w pokoju na klucz.

Po tygodniu podjęłam decyzję.

— Musicie znaleźć inne miejsce — powiedziałam stanowczo Ewii i Markowi. — Pomogę wam znaleźć schronisko, pracę… Ale nie możecie tu zostać.

Ewa płakała długo tej nocy. Marek milczał.

Ostatniego dnia Zosia wyszła z pokoju i podeszła do Ewy.

— Może kiedyś… będziemy mogli porozmawiać spokojnie — powiedziała cicho.

Ewa uśmiechnęła się przez łzy.

Pomogłam im znaleźć miejsce w ośrodku dla bezdomnych na Pradze. Odwiedzaliśmy ich czasem z Zosią, ale już nigdy nie wrócili do naszego domu.

Dziś patrzę na Zosię i widzę w niej siłę i ból jednocześnie. Wiem, że zrobiłam wszystko, co mogłam — ale czy to wystarczyło?

Czasem pytam siebie: czy można naprawdę pomóc każdemu? Czy są granice dobra? A może czasem trzeba po prostu pozwolić odejść?