Zniknij i nie przeszkadzaj: Ostatnia droga matki
— Zniknij i nie przeszkadzaj! — krzyknęła na mnie matka, a w jej głosie było więcej rozpaczy niż gniewu. Stałem w progu kuchni, patrząc na jej drobną sylwetkę pochyloną nad stołem. Ręce drżały jej tak bardzo, że kawałki chleba spadały na podłogę. Wtedy jeszcze nie rozumiałem, że to nie ja byłem adresatem tych słów, lecz cały świat, który ją zawiódł.
Jadwiga i Kazimierz — moi rodzice — przeżyli razem ponad czterdzieści lat. Ich życie przypominało wiejską drogę: raz wyboje, raz słońce, raz burza. Przetrwali nędzę, pożar stodoły, śmierć dwóch starszych synów. Ileż to przeszli, a wszystko w milczeniu, mocno trzymając się za ręce. Po śmierci ojca zostałem tylko ja — najmłodszy syn, Adam. Miałem wtedy dwadzieścia siedem lat i czułem się jak dziecko zagubione we mgle.
Pamiętam dzień pogrzebu ojca. Wieś była zasnuta mgłą, a matka szła obok mnie sztywna jak deska. Sąsiedzi szeptali za plecami: „Biedna Jadwiga, tyle już przeszła”. Ale nikt nie wiedział, jak bardzo była już wtedy pusta w środku. Po pogrzebie zamknęła się w sobie. Przestała mówić do ludzi, przestała wychodzić z domu. Zostaliśmy sami w starym domu z zapachem wilgoci i wspomnień.
Próbowałem ją pocieszać, ale ona odpychała mnie coraz mocniej. — Idź do pracy, Adamie. Zostaw mnie samą — powtarzała. Ale ja nie mogłem jej zostawić. Bałem się, że któregoś dnia znajdę ją martwą w łóżku.
Z czasem zaczęły się kłótnie o drobiazgi. O to, że nie umiem naprawić płotu tak jak ojciec. O to, że nie przyniosłem drewna na czas. O to, że nie mam żony i dzieci. — Co ze mnie za matka? — pytała sama siebie głośno. — Dwóch synów w ziemi, trzeci bezużyteczny.
Nie wiedziałem wtedy, jak bardzo ją boli samotność. Myślałem tylko o sobie — o tym, jak trudno mi żyć pod jednym dachem z kobietą pogrążoną w żałobie.
Pewnego wieczoru usłyszałem jej cichy płacz za ścianą. Chciałem wejść do jej pokoju, ale zatrzymałem się w pół kroku. Bałem się jej bólu. Bałem się własnej bezradności.
Wiosną przyszła kuzynka matki, Zofia. Przyniosła ciasto i dobre słowo. — Jadwigo, musisz żyć dalej — mówiła łagodnie. Matka patrzyła na nią pustym wzrokiem. — Nie mam już po co — odpowiedziała cicho.
Zofia próbowała mnie namówić, żebym zabrał matkę do lekarza. — To depresja, Adamie. Ona potrzebuje pomocy.
Ale matka nie chciała słyszeć o żadnym lekarzu. — Nie jestem chora! Po prostu nie mam już siły żyć! — krzyczała.
Wtedy po raz pierwszy poczułem złość na nią. Jak mogła tak mówić? Przecież ja też cierpiałem! Przecież zostałem sam bez ojca i braci!
Zacząłem coraz częściej wychodzić z domu. Praca w gospodarstwie dawała mi chwilowe ukojenie. Ale kiedy wracałem wieczorem do pustego domu, czułem się jak intruz.
Któregoś dnia matka powiedziała: — Adamie, wyjedź do miasta. Znajdź sobie życie. Ja już nie chcę być dla ciebie ciężarem.
Nie mogłem się na to zgodzić. Przecież byłbym wtedy ostatnim tchórzem.
Ale ona była nieugięta. Przestała jeść, przestała mówić. Leżała całymi dniami w łóżku i patrzyła w sufit.
Zadzwoniłem do ciotki Zofii i poprosiłem o pomoc. Przyjechała następnego dnia z księdzem proboszczem.
— Jadwigo, musisz walczyć — mówił proboszcz łagodnie.
Matka spojrzała na niego z wyrzutem: — A po co? Dla kogo?
Wtedy zrozumiałem, że ona już dawno się pożegnała z tym światem.
Kilka dni później znalazłem ją rano martwą w łóżku. Leżała spokojnie, jakby spała. Na stole zostawiła kartkę: „Adamie, wybacz mi. Nie umiałam inaczej.”
Pogrzeb matki był jeszcze smutniejszy niż ojca. Tym razem nikt nie szeptał za plecami. Wszyscy wiedzieli, że Jadwiga przegrała walkę z samotnością.
Po pogrzebie zostałem sam w pustym domu. Cisza była tak gęsta, że aż bolało mnie serce.
Czasami zastanawiam się, czy mogłem zrobić coś więcej. Czy mogłem uratować matkę przed nią samą? Czy naprawdę byłem dla niej tylko ciężarem?
Może każdy z nas nosi w sobie taki ból, którego nie potrafi wypowiedzieć na głos? Może czasem najtrudniej jest wybaczyć tym, których najbardziej kochamy?