Jak modlitwa uratowała moją rodzinę: historia matki, która nie chciała stracić córki przez rozwód
– Mamo, ja już nie mogę… – głos Marty drżał, a jej oczy były czerwone od płaczu. Stała w kuchni, oparta o blat, z kubkiem zimnej już herbaty w dłoni. W tej chwili poczułam, jakby ktoś ścisnął mi serce żelazną obręczą. Moja córka, moja jedyna Marta, ta sama, którą tuliłam do snu przez tyle lat, teraz stała przede mną bezradna i złamana.
– Co się stało, kochanie? – spytałam cicho, choć przecież wiedziałam. Od miesięcy widziałam, jak jej małżeństwo z Piotrem się sypie. Kłótnie o drobiazgi, ciche dni, coraz rzadsze wizyty u nas. Ale zawsze miałam nadzieję, że to tylko kryzys.
– Chcę się rozwieść – powiedziała nagle. Słowa spadły na mnie jak grad. – Nie mogę już tak żyć. On mnie nie słucha, nie rozumie… Czuję się samotna nawet wtedy, gdy siedzimy razem przy stole.
Zamarłam. Przez chwilę nie wiedziałam, co powiedzieć. W mojej głowie kłębiły się wspomnienia: ślub Marty i Piotra w kościele św. Anny, jej biała suknia, łzy wzruszenia w oczach Piotra… A teraz to wszystko miało się skończyć?
– Martuś… – zaczęłam ostrożnie. – Rozwód to poważna decyzja. Może spróbujecie jeszcze raz porozmawiać? Może terapia?
– Mamo, próbowałam! – wybuchła. – On nie chce słuchać! Dla niego wszystko jest w porządku. A ja… ja się duszę!
Patrzyłam na nią i czułam bezsilność. Zawsze wierzyłam, że rodzina to świętość. Sama z twoim ojcem przeżyłam burze – zdrady, choroby, biedę – ale nigdy nie pomyślałam o rozwodzie. Czy powinnam ją namawiać do walki o małżeństwo za wszelką cenę? Czy może pozwolić jej odejść?
Tej nocy nie mogłam zasnąć. Leżałam w ciemności i modliłam się szeptem: „Boże, daj mi siłę i mądrość. Nie pozwól mi stracić córki. Pokaż mi drogę”.
Następne dni były pełne napięcia. Marta zamknęła się w sobie. Piotr dzwonił do mnie kilka razy – prosił, żebym wpłynęła na Martę, żebym przekonała ją do powrotu. Czułam się rozdarta między lojalnością wobec córki a współczuciem dla zięcia.
Pewnego wieczoru zadzwoniła do mnie moja przyjaciółka Zofia z parafii.
– Haniu, widzę cię ostatnio smutną na mszy. Co się dzieje?
Opowiedziałam jej wszystko. Zofia słuchała uważnie, a potem powiedziała: – Czasem trzeba oddać sprawy w ręce Boga. Pomódl się za Martę i za Piotra. I za siebie też.
Zaczęłam codziennie chodzić na różaniec do kościoła. Modliłam się o siłę dla Marty i o światło dla mnie. W modlitwie znajdowałam spokój – choćby na chwilę.
Któregoś dnia Marta przyszła do mnie wieczorem.
– Mamo… boję się – wyszeptała. – Boję się być sama. Boję się, że skrzywdzę Piotra… Ale jeszcze bardziej boję się zostać z nim i nigdy nie być szczęśliwa.
Objęłam ją mocno.
– Kochanie, cokolwiek postanowisz, będę przy tobie. Ale pamiętaj: szczęście nie zawsze znaczy łatwe wybory. Czasem trzeba przejść przez ból, żeby odnaleźć siebie.
Marta zaczęła chodzić na terapię indywidualną i par z Piotrem. Przez kilka tygodni widziałam w niej nadzieję – czasem wracała uśmiechnięta, czasem zapłakana. Ja wciąż modliłam się za nich oboje.
Pewnego popołudnia zadzwonił Piotr.
– Pani Haniu… Ja już nie wiem, co robić. Kocham Martę, ale ona jest coraz dalej ode mnie…
– Piotrze – odpowiedziałam łagodnie – czasem trzeba pozwolić komuś odejść, żeby mógł wrócić do siebie samego.
W końcu Marta podjęła decyzję.
– Rozwodzimy się – powiedziała spokojnie pewnego wieczoru przy stole. – Próbowałam wszystkiego. Ale nie mogę żyć w kłamstwie.
Poczułam ból i ulgę jednocześnie. Ból po stracie marzeń o szczęśliwej rodzinie mojej córki. Ulgę, że Marta wreszcie przestała się bać i wybrała siebie.
Przez kolejne miesiące byłam przy niej – pomagałam szukać mieszkania, wspierałam ją podczas rozprawy sądowej. Były łzy, były chwile zwątpienia… Ale była też wiara i modlitwa.
Dziś Marta powoli odbudowuje swoje życie. Jest spokojniejsza, częściej się uśmiecha. Ja wiem jedno: gdyby nie wiara i modlitwa, nie przetrwałabym tego czasu jako matka.
Czasem patrzę na nią i pytam siebie: czy dobrze zrobiłam? Czy powinnam była bardziej walczyć o jej małżeństwo? A może właśnie największą miłością było pozwolić jej odejść?
Czy wy też musieliście kiedyś puścić wolno kogoś bliskiego dla jego szczęścia? Jak znaleźć równowagę między własnymi przekonaniami a dobrem dziecka?