Sto lat minęło – historia Jana, weterana wojennego z Warszawy

– Janie, czy ty naprawdę myślisz, że ktoś jeszcze o tobie pamięta? – głos mojej córki, Magdy, odbijał się echem w pustym mieszkaniu. Stała w progu kuchni, z rękami skrzyżowanymi na piersi, a ja patrzyłem na nią zza okularów, próbując nie okazać, jak bardzo mnie to zabolało.

– Nie wiem, Magdo. Może i nie. Ale przecież nie o to chodzi… – odpowiedziałem cicho, odwracając wzrok na kubek z herbatą. Drżały mi ręce. Sto lat. Tyle dzisiaj kończę. Sto lat życia, z których większość spędziłem na czekaniu: na powrót do domu po wojnie, na lepsze czasy po komunie, na telefon od syna z Gdańska, który od lat się nie odzywa.

Magda westchnęła ciężko i wyszła do przedpokoju. Słyszałem jej kroki – szybkie, nerwowe. Zawsze była taka – konkretna, praktyczna, niecierpliwa wobec moich sentymentów. Została ze mną tylko ona. Syn wyjechał zaraz po studiach i kontakt się urwał. Żona… Zofia odeszła piętnaście lat temu. Od tamtej pory mieszkanie przy ulicy Grójeckiej stało się dla mnie jak muzeum – pełne wspomnień i ciszy.

Wstałem powoli, podpierając się laską. W lustrze w przedpokoju zobaczyłem starca o zapadniętych policzkach i oczach pełnych zmęczenia. „Sto lat…” – pomyślałem gorzko. „A czuję się, jakbym przeżył tysiąc.” Wyszedłem na balkon. Warszawa tętniła życiem – tramwaje dzwoniły, dzieci biegały po podwórku. Kiedyś znałem tu wszystkich sąsiadów. Teraz młodzi zmieniają się co chwilę, a starsi… odchodzą jeden po drugim.

Nagle zadzwonił domofon. Zdziwiłem się – nikt mnie nie odwiedza bez zapowiedzi. Magda już wyszła do pracy. Podszedłem powoli do słuchawki.

– Dzień dobry, panie Janie! To my, sąsiedzi z trzeciego piętra! – usłyszałem głos młodej kobiety, chyba tej nowej, co niedawno się wprowadziła z mężem i dwójką dzieci.

– Tak? – odpowiedziałem niepewnie.

– Czy możemy wejść? Mamy dla pana niespodziankę!

Zanim zdążyłem zaprotestować, już słyszałem tupot nóg na klatce schodowej. Otworzyłem drzwi i zobaczyłem ich wszystkich: panią Kasię z mężem Pawłem i dziećmi – małą Zosią i Antosiem – oraz kilku innych sąsiadów z bloku. Trzymali w rękach tort z napisem „Sto lat, panie Janie!”, balony i kwiaty.

– Wszystkiego najlepszego! – krzyknęli chórem.

Zamurowało mnie. Stałem w progu jak sparaliżowany. Przez chwilę miałem wrażenie, że śnię.

– Panie Janie, wiemy, że dziś ma pan urodziny – powiedziała Kasia ciepło. – Chcieliśmy panu podziękować za wszystko, co pan zrobił dla naszej ojczyzny…

Poczułem łzy napływające do oczu. Nikt od lat nie powiedział mi czegoś takiego. Przez moment widziałem przed oczami obrazy z przeszłości: młodych chłopaków z Powstania Warszawskiego, kolegów z oddziału AK, Zofię czekającą na mnie pod ruinami starego miasta.

Zaprosili mnie do salonu. Usiedliśmy razem przy stole – dzieci śmiały się i biegały wokół krzeseł, dorośli rozmawiali o codziennych sprawach: o korkach na Alejach Jerozolimskich, o podwyżkach czynszu, o tym, jak trudno dziś znaleźć dobrą pracę. Słuchałem ich z uśmiechem i nagle poczułem się… potrzebny.

– Panie Janie – odezwał się Paweł – czy mógłby nam pan opowiedzieć coś ze swoich wspomnień? Dzieciaki w szkole mają teraz temat wojny i powstania…

Zawahałem się. Od lat unikałem tych opowieści – wydawało mi się, że nikogo już nie obchodzą moje przeżycia. Ale spojrzałem na małą Zosię, która patrzyła na mnie wielkimi oczami.

– Dobrze… – zacząłem cicho. – Był sierpień 1944 roku…

Opowiadałem im o barykadach na Ochocie, o strachu i nadziei, o przyjaźni silniejszej niż śmierć. O tym, jak wracałem do domu po wojnie i nie poznawałem własnego miasta. O tym, jak trudno było zacząć wszystko od nowa pod rządami komunistów.

W pewnym momencie Paweł zapytał:

– Czy pan żałuje?

Zamilkłem na chwilę.

– Żałuję tylko tego, że tak wielu moich przyjaciół nie doczekało nawet połowy tych lat co ja…

Wtedy Kasia ścisnęła moją dłoń.

– Ale dzięki panu możemy dziś żyć w wolnej Polsce.

Po raz pierwszy od dawna poczułem dumę zamiast goryczy.

Wieczorem zostałem sam. W mieszkaniu unosił się jeszcze zapach tortu i świeżych kwiatów. Na stole leżały kartki z życzeniami od sąsiadów. Zadzwoniła Magda.

– Tato… Przepraszam za rano. Nie powinnam była tak mówić.

– Nic się nie stało, dziecko – odpowiedziałem łagodnie.

– Wiesz… Może jutro przyjdę z wnukami? Chciałyby cię zobaczyć.

Uśmiechnąłem się przez łzy.

– Będę czekał.

Odłożyłem słuchawkę i spojrzałem przez okno na rozświetloną Warszawę. Przez całe życie bałem się samotności bardziej niż śmierci. Dziś przekonałem się, że nawet po stu latach można jeszcze poczuć bliskość drugiego człowieka.

Czy naprawdę potrzeba aż stu lat, by docenić zwykłe gesty? Czy człowiek może nauczyć się przebaczać sobie i innym nawet wtedy, gdy wydaje mu się, że wszystko już stracił?