Mój mąż przyprowadził kochankę do domu, gdy nasza córka walczyła o życie w szpitalu. Najbardziej zabolała mnie reakcja mojej mamy
– Co ty tu robisz?! – wrzasnęłam, widząc obcą kobietę w naszym salonie. Stała przy stole, trzymając w ręku mój ulubiony kubek, jakby była u siebie. Mój mąż, Paweł, zbladł i spuścił wzrok. Przez chwilę miałam wrażenie, że śnię – przecież jeszcze kilka godzin temu siedziałam przy łóżku naszej chorej córki na oddziale onkologii dziecięcej.
Wszystko zaczęło się sześć lat temu. Paweł był wtedy moim bohaterem – przynosił mi kawę do pracy, pisał czułe wiadomości, a na urodziny podarował mi bransoletkę z grawerem: „Na zawsze razem”. Wierzyłam w to ślepo. Nasz ślub był jak z bajki: biała suknia, wzruszeni rodzice, łzy szczęścia. Rok później urodziła się Zosia. Paweł płakał ze szczęścia, tulił ją do siebie i powtarzał: „Jesteście moim całym światem”.
A potem przyszła diagnoza. Zosia miała cztery lata, kiedy lekarze wykryli u niej białaczkę. Nasz świat runął. Dni i noce spędzałam przy jej łóżku w szpitalu, modląc się o cud. Paweł początkowo był przy nas – przynosił jedzenie, rozmawiał z lekarzami, próbował żartować z Zosią. Ale z czasem coraz częściej znikał. Tłumaczył się pracą, zmęczeniem, koniecznością „przewietrzenia głowy”.
Tamtego dnia wróciłam do domu tylko po ubrania i kilka rzeczy dla Zosi. Byłam wykończona, nie spałam od trzech dni. Otworzyłam drzwi i zobaczyłam ją – młodą brunetkę w moim domu. Paweł stał obok niej jak skamieniały.
– To nie tak jak myślisz… – zaczął cicho.
– A jak? – przerwałam mu drżącym głosem. – Nasza córka walczy o życie, a ty… ty…
Nie dokończyłam. Łzy napłynęły mi do oczu. Kobieta szybko chwyciła torebkę i wybiegła bez słowa.
– To tylko koleżanka z pracy – próbował tłumaczyć się Paweł. – Przyszła mi pomóc…
– Pomóc? W czym? W zapomnieniu o własnej rodzinie?
Nie chciałam słuchać wyjaśnień. Spakowałam rzeczy Zosi i wybiegłam z mieszkania. Całą drogę do szpitala płakałam tak mocno, że ledwo widziałam drogę.
Następnego dnia zadzwoniłam do mamy. Potrzebowałam wsparcia, dobrego słowa, może nawet schronienia na kilka dni.
– Mamo… Paweł mnie zdradza – wyszeptałam przez łzy.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Dziecko… Może przesadzasz? On zawsze był dobrym mężem. Może po prostu jest zmęczony tą całą sytuacją? Ty też jesteś roztrzęsiona…
Zamarłam. Nie mogłam uwierzyć w to, co słyszę.
– Mamo! Widziałam ich razem! W MOIM domu!
– Może powinnaś się uspokoić i nie robić scen. Pomyśl o Zosi…
Poczułam się zdradzona po raz drugi – tym razem przez własną matkę. Zawsze powtarzała mi, że rodzina jest najważniejsza, że kobieta powinna dbać o dom i męża. Ale czy to znaczy, że mam pozwolić się upokarzać?
Przez kolejne dni żyłam jak w amoku. Zosia była coraz słabsza, a ja musiałam udawać przed nią silną mamę. Paweł dzwonił rzadko, tłumaczył się pracą i „trudną sytuacją”. Mama przysyłała mi SMS-y: „Nie rób głupstw”, „Zosia potrzebuje obojga rodziców”, „Nie rozbijaj rodziny przez jedną pomyłkę Pawła”.
Czułam się coraz bardziej samotna. W szpitalu poznałam Agatę – matkę chłopca z sąsiedniej sali. Pewnego wieczoru nie wytrzymałam i opowiedziałam jej wszystko.
– Wiesz co? – powiedziała Agata. – Mój mąż też mnie zdradził, kiedy nasz syn był chory. Myślałam wtedy, że to moja wina… Ale to nieprawda! To oni są słabi, nie my.
Te słowa były dla mnie jak przebudzenie. Po raz pierwszy od tygodni poczułam ulgę.
Kiedy Zosia wyszła ze szpitala po kolejnej chemii, podjęłam decyzję: wyprowadzam się od Pawła. Wynajęłam małe mieszkanie na obrzeżach miasta. Mama była wściekła.
– Jak możesz zabierać dziecko ojcu?! Co ludzie powiedzą?!
– Mamo, ludzie mnie nie obchodzą! Chcę tylko chronić Zosię i siebie!
Paweł próbował mnie przekonać do powrotu: kwiaty, prezenty dla Zosi, łzy skruchy.
– Kocham cię… To był błąd… Proszę, wróćcie do domu…
Ale ja już nie wierzyłam w jego słowa.
Najtrudniejsze były wieczory – kiedy Zosia spała, a ja siedziałam sama w kuchni i zastanawiałam się, gdzie popełniłam błąd. Czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy powinnam była walczyć o rodzinę za wszelką cenę?
Dziś wiem jedno: nie jestem winna temu, co się stało. Zasługuję na szacunek i wsparcie – od męża i od matki. Ale czy polskie kobiety naprawdę mają prawo walczyć o siebie? Czy zawsze musimy być silne dla innych kosztem własnego szczęścia?
Może ktoś z was miał podobnie? Czy naprawdę warto poświęcać siebie dla „dobra rodziny”, nawet jeśli ta rodzina już dawno przestała istnieć?