Oddałam rodzicom całe swoje życie: Teraz, gdy ich zabrakło, nie wiem, kim jestem
– Znowu nie kupiłaś tego cholernego chleba? – głos mamy przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stałam przy zlewie, myjąc kubek po jej porannej kawie. Ręce mi drżały, choć przecież to nie pierwszy raz słyszałam pretensje. – Przepraszam, mamo. Zapomniałam, bo…
– Bo zawsze coś! – przerwała mi ostro. – Gdybyś miała własną rodzinę, może byś pamiętała o takich rzeczach.
Zacisnęłam zęby. Miała rację. Nie miałam własnej rodziny. Nie miałam dzieci, męża, nawet psa. Miałam tylko ich – mamę i tatę – i dom, który od czterdziestu lat był moim więzieniem i azylem jednocześnie.
Kiedy tata zachorował na serce, miałam dwadzieścia cztery lata. Wróciłam do domu rodzinnego w Radomiu „na chwilę”, żeby pomóc mamie. Chwilę, która trwała niemal całe moje dorosłe życie. Zrezygnowałam z pracy w Warszawie, z mieszkania na Ochocie, z przyjaciółek, które z czasem przestały dzwonić. Zrezygnowałam z siebie.
– Może byś w końcu pomyślała o sobie? – mówiła czasem ciocia Basia na rodzinnych spotkaniach. – Jesteś jeszcze młoda, możesz ułożyć sobie życie.
Uśmiechałam się wtedy smutno. Jak miałabym to zrobić? Mama nie radziła sobie sama nawet z zakupami, a tata po drugim zawale ledwo chodził. Brat, Tomek, wyjechał do Niemiec i pojawiał się tylko na święta. Zawsze miał wymówkę: „Praca, dzieci, kredyt”.
Pamiętam Wigilię sprzed kilku lat. Siedzieliśmy przy stole: ja, rodzice i Tomek z rodziną. Jego żona, Anka, patrzyła na mnie z mieszaniną współczucia i wyższości.
– A ty, Haniu, nie żałujesz czasem, że tak ci życie uciekło? – zapytała nagle.
Zatkało mnie. Mama spojrzała na mnie ostro.
– Hania jest nam potrzebna – powiedziała stanowczo. – Bez niej byśmy sobie nie poradzili.
Tomek spuścił wzrok. Dzieci bawiły się pod stołem nowymi zabawkami. Poczułam wtedy coś dziwnego – jakby ktoś zamknął mnie w szklanej kuli. Wszyscy mieli swoje życie poza tym domem. Tylko ja zostałam.
Z czasem rodzice stawali się coraz bardziej wymagający. Tata po udarze nie mówił już wyraźnie, a mama zaczęła mieć problemy z pamięcią. Były dni, kiedy nie poznawała mnie rano.
– Kim ty jesteś? – pytała zdezorientowana.
– To ja, Hania… twoja córka.
Patrzyła na mnie długo, jakby próbowała sobie przypomnieć. Potem nagle wybuchała płaczem albo krzyczała na mnie za rzeczy, których nie zrobiłam.
Czułam się coraz bardziej przezroczysta. Moje życie skurczyło się do podawania leków, gotowania zup i sprzątania po nocnych wypadkach taty do łazienki.
Czasem wieczorem siadałam przy oknie i patrzyłam na światła miasta. Wyobrażałam sobie siebie w innym życiu: z mężem, dziećmi, może nawet wnukami. Ale potem słyszałam kaszel taty albo wołanie mamy i wracałam do rzeczywistości.
Najgorzej było po śmierci taty. Mama zupełnie się załamała. Przestała jeść, spać, rozmawiać ze mną. Siedziała godzinami w fotelu i patrzyła w jeden punkt.
– Mamo… musisz coś zjeść – prosiłam ją codziennie.
– Po co? I tak już wszystko straciłam – odpowiadała cicho.
Wtedy pierwszy raz pomyślałam o sobie jak o kimś zupełnie nieważnym. Jakby moje istnienie było tylko dodatkiem do ich życia.
Kiedy mama odeszła dwa lata później, zostałam sama w wielkim mieszkaniu pełnym wspomnień i starych zdjęć na ścianach. Przez pierwsze tygodnie chodziłam po domu jak cień. Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić.
Tomek zadzwonił dopiero po miesiącu.
– Hania… jak się trzymasz?
– Dobrze – skłamałam automatycznie.
– Może przyjedziesz do nas na trochę? Dzieci by się ucieszyły.
Nie pojechałam. Bałam się tej konfrontacji z normalnym życiem innych ludzi. Bałam się pytań o przyszłość.
Zaczęły nachodzić mnie myśli: kim jestem bez nich? Co mam robić z resztą swojego życia? Próbowałam znaleźć pracę – ale kto zatrudni kobietę po sześćdziesiątce bez doświadczenia z ostatnich czterech dekad?
Znajomi rodziców przestali dzwonić. Sąsiedzi mijali mnie na klatce schodowej bez słowa. Czułam się jak duch we własnym domu.
Pewnego dnia znalazłam stary pamiętnik z czasów liceum. Pisałam tam o marzeniach: chciałam być nauczycielką polskiego, podróżować po świecie, mieć dużą rodzinę…
Zaczęłam płakać nad tymi słowami jak dziecko.
Próbowałam znaleźć sens w codzienności: zaczęłam chodzić na spacery do parku, zapisałam się na zajęcia dla seniorów w domu kultury. Ale wszędzie czułam się obca.
Na jednym ze spotkań poznałam panią Zofię – wdowę po lekarzu z sąsiedztwa.
– Pani Haniu, życie zaczyna się po sześćdziesiątce! – śmiała się serdecznie. – Proszę spróbować czegoś nowego!
Uśmiechnęłam się grzecznie, ale w środku czułam pustkę.
Czasem dzwoni do mnie Tomek. Rozmawiamy o pogodzie, zdrowiu dzieci… Nigdy nie pyta mnie o moje życie.
Ostatnio odwiedziła mnie Anka z córką Zuzią.
– Ciociu Haniu, a ty byłaś kiedyś zakochana? – zapytała dziewczynka nagle.
Zaniemówiłam. Anka spojrzała na mnie przepraszająco.
– Zuzia… ciocia miała dużo obowiązków…
Patrzyłam na małą dziewczynkę i poczułam żal do siebie samej. Może powinnam była walczyć o swoje szczęście? Może powinnam była powiedzieć „nie” temu wszystkiemu?
Ale czy mogłam zostawić rodziców samych?
Dziś siedzę przy oknie i patrzę na światła miasta jak kiedyś. Zastanawiam się: czy można zacząć żyć naprawdę dopiero wtedy, gdy wszystko już minęło? Czy można odnaleźć siebie po tylu latach bycia tylko „czyjąś córką”?
A może są tu inni tacy jak ja? Czy ktoś jeszcze czuje tę pustkę i żal za niespełnionym życiem?