Zawsze pomagałam mojej siostrze. Ale gdy sama potrzebowałam pomocy, usłyszałam, że „nie ma czasu”

– Halina, błagam cię, tylko ty możesz mi pomóc! – głos Marzeny drżał przez telefon. Była środa, 22:30. Mój mąż już spał, a ja siedziałam w kuchni z kubkiem herbaty, próbując zebrać myśli po ciężkim dniu.

– Co się stało? – zapytałam, choć znałam już ten ton. Zawsze dzwoniła późno, zawsze wtedy, gdy świat jej się walił.

– Tomek znowu się pokłócił z nauczycielką. Jutro mam rozmowę w szkole. Nie wiem, co mam powiedzieć. Halina, możesz ze mną pójść? – jej głos był pełen rozpaczy.

Oczywiście, że mogłam. Jak zawsze. Odkąd pamiętam, byłam tą „od ratowania sytuacji”. Gdy Marzena była mała i zgubiła się na targu – to ja ją znalazłam. Gdy miała złamane serce po pierwszym chłopaku – to ja ją pocieszałam. Gdy jej mąż odszedł, zostawiając ją z dwójką dzieci – to ja pomagałam jej finansowo i opiekowałam się dziećmi, żeby mogła pójść do pracy.

Marzena była inna niż ja. Zawsze bardziej impulsywna, roztrzepana, trochę nieodpowiedzialna. Ja – starsza o siedem lat – byłam tą „rozsądną”. Tak mnie wychowano: najpierw się daje, potem prosi. Rodzina to rzecz święta. Mama powtarzała: „Halinko, pamiętaj – rodzina to wszystko”.

Przez lata byłam dla Marzeny jak druga matka. Gdy zachorowała na zapalenie płuc i leżała w szpitalu, codziennie gotowałam jej zupy i zawoziłam dzieci do szkoły. Gdy straciła pracę, pożyczyłam jej pieniądze na czynsz. Nawet gdy sama miałam problemy – nie mówiłam nic. Bo przecież „ona ma gorzej”.

Mój mąż czasem się złościł:

– Halina, a może byś pomyślała o sobie? My też mamy swoje życie!

Ale ja nie umiałam inaczej. Czułam się odpowiedzialna za Marzenę. Może dlatego, że tata odszedł od nas, gdy byłam nastolatką i to ja musiałam być wsparciem dla mamy i siostry.

Wszystko zmieniło się w zeszłym roku.

Zaczęło się niewinnie – bóle pleców, zmęczenie. Myślałam: „przemęczenie”. Ale ból nie mijał. Lekarz rodzinny skierował mnie na badania. Diagnoza spadła jak grom z jasnego nieba: nowotwór nerki.

Pamiętam ten dzień jak dziś. Siedziałam w poczekalni szpitala, patrzyłam przez okno na szare bloki i czułam, jak świat mi się wali.

– Muszę zadzwonić do Marzeny – pomyślałam.

Wybrałam numer drżącymi palcami.

– Halina? Co tam? – odebrała szybko.

– Marzena… mam raka. Potrzebuję…

Nie dokończyłam.

– O Boże… Ale Halina, ja teraz nie mogę rozmawiać. Tomek ma sprawdzian z matematyki i muszę mu pomóc. Oddzwonię później, dobrze?

Nie oddzwoniła tego dnia. Ani następnego.

Przez kolejne tygodnie przechodziłam przez piekło badań i konsultacji. Mój mąż był przy mnie, ale sam ledwo dawał radę – miał problemy z sercem. Syn mieszkał za granicą, córka miała małe dziecko.

Potrzebowałam kogoś bliskiego. Potrzebowałam Marzeny.

Dzwoniłam do niej kilka razy:

– Marzena, czy mogłabyś pojechać ze mną na badania? Boję się sama…

– Halina, nie dam rady. Dzieci mają zajęcia dodatkowe, muszę je zawieźć.

– Może chociaż wpadniesz na chwilę? Tak bardzo chciałabym pogadać…

– Nie mam teraz czasu…

Za każdym razem słyszałam to samo: „nie mam czasu”.

Poczułam się jak ktoś zupełnie obcy. Jakby cała moja troska przez lata nic nie znaczyła.

Pewnego dnia wróciłam ze szpitala po biopsji. Było mi słabo, kręciło mi się w głowie. Usiadłam na łóżku i rozpłakałam się jak dziecko.

Mój mąż próbował mnie pocieszyć:

– Halina, nie możesz liczyć tylko na nią. Masz mnie.

Ale to nie było to samo. Chciałam poczuć, że dla Marzeny też jestem ważna. Że nie jestem tylko „ratownikiem”, ale też kimś, kogo można przytulić i wesprzeć.

W końcu zebrałam się na odwagę i napisałam do niej długą wiadomość:

„Marzena,
Nie wiem już, jak do Ciebie dotrzeć. Przez całe życie byłam przy Tobie w każdej trudnej chwili. Teraz ja potrzebuję pomocy i czuję się zupełnie sama. Czy naprawdę nie możesz znaleźć dla mnie chwili?”

Odpisała dopiero po dwóch dniach:

„Halina,
Przepraszam Cię bardzo, ale naprawdę mam teraz dużo na głowie. Może jak wszystko się uspokoi…”

Nic się nie uspokoiło.

Operacja była ciężka. Po niej długo dochodziłam do siebie. Wtedy pierwszy raz w życiu poczułam prawdziwą samotność.

Zaczęły wracać wspomnienia z dzieciństwa – jak razem z Marzeną bawiłyśmy się w ogrodzie babci pod Lublinem; jak broniłam jej przed kolegami; jak płakała w moich ramionach po śmierci naszej mamy.

Zastanawiałam się: gdzie podziała się ta bliskość? Czy naprawdę przez całe życie byłam dla niej tylko „pomocą”, a nie siostrą?

Po kilku miesiącach spotkałyśmy się przypadkiem na pogrzebie cioci Zosi.

Marzena podeszła do mnie z wymuszonym uśmiechem:

– Halinka… jak się czujesz?

Patrzyłam na nią długo.

– Lepiej – odpowiedziałam chłodno.

– Wiesz… przepraszam za tamto wszystko… Ale naprawdę miałam dużo spraw na głowie…

Poczułam w sobie gniew i żal naraz.

– Wiesz co, Marzena? Ja też miałam dużo spraw na głowie przez te wszystkie lata. Ale zawsze dla ciebie znajdowałam czas.

Spojrzała na mnie zaskoczona.

– Przecież jesteśmy rodziną…

– Właśnie dlatego boli najbardziej – wyszeptałam i odeszłam.

Od tamtej pory nasze kontakty są chłodne i rzadkie. Czasem dzwoni do mnie jej córka z życzeniami na święta albo zaproszeniem na komunię wnuka. Ale już nie jestem tą „od ratowania sytuacji”.

Często myślę o tym wszystkim wieczorami, siedząc przy oknie i patrząc na światła miasta.

Czy warto zawsze stawiać innych ponad siebie? Czy rodzina naprawdę jest święta za wszelką cenę?

A może czasem trzeba nauczyć się mówić „nie” – nawet tym, których kochamy najbardziej?