Wakacje, które uczyniły mnie czarną owcą rodziny

– Naprawdę zamierzasz nas zostawić? – głos mojej mamy przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stała przy zlewie, z rękami mokrymi od wody, patrząc na mnie z niedowierzaniem.

– Mamo, to tylko tydzień. Potrzebuję odpocząć, naprawdę… – próbowałam tłumaczyć, ale słowa ugrzęzły mi w gardle. Tata siedział przy stole, milczący, z gazetą w ręku, ale widziałam, jak jego palce drżą.

– A dzieci? – wtrąciła się siostra, Anka, która właśnie weszła do kuchni z kubkiem kawy. – Kto je zawiezie na treningi? Kto pomoże mi z zakupami? Ty zawsze wszystko ogarniałaś.

Zacisnęłam dłonie na pasku od torebki. Przez lata byłam tą, która wszystko załatwia. Po śmierci taty przejęłam większość obowiązków domowych, bo mama nie dawała sobie rady. Gdy Anka została sama z dwójką dzieci po rozwodzie, naturalnie to ja stałam się jej wsparciem. Praca, dom, rodzina – wszystko było ważniejsze ode mnie.

Ale teraz… Teraz miałam trzydzieści sześć lat i czułam się jak cień samej siebie. Od miesięcy śniłam o tym wyjeździe – tydzień nad morzem, sama ze sobą. Bez telefonów, bez gotowania obiadów dla pięciu osób, bez wiecznego gaszenia cudzych pożarów.

– Może ktoś inny się tym zajmie przez chwilę? – powiedziałam cicho, patrząc na Ankę. – To tylko tydzień.

Mama odwróciła się gwałtownie i zaczęła szorować talerz tak mocno, że aż zgrzytnął o dno zlewu.

– Ty zawsze byłaś taka samolubna – syknęła przez zaciśnięte zęby. – Najpierw studia w Warszawie, potem praca w banku, a teraz… urlop! Jakbyś nie widziała, ile tu jest do zrobienia.

Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. Przecież wszystko robiłam dla nich. Zrezygnowałam z awansu, żeby być bliżej domu. Zrezygnowałam z własnego mieszkania, żeby pomagać mamie po udarze. Zrezygnowałam z miłości, bo nie było czasu na randki.

– Mamo… – zaczęłam, ale ona już mnie nie słuchała.

Tego wieczoru spakowałam walizkę w milczeniu. Anka trzaskała drzwiami od szafek w kuchni, dzieci patrzyły na mnie szeroko otwartymi oczami. „Ciocia wyjeżdża?” – zapytała mała Zosia. „Na długo?” – dodał Kuba.

– Tylko na chwilę – odpowiedziałam, próbując się uśmiechnąć.

Następnego dnia rano wyszłam z domu po cichu. Mama nie wyszła nawet z pokoju się pożegnać. Anka rzuciła mi tylko krótkie „Powodzenia” przez ramię.

Pociąg do Gdańska był prawie pusty. Siedziałam przy oknie i patrzyłam na przesuwające się za szybą pola i lasy. Po raz pierwszy od lat czułam się wolna… i przerażona jednocześnie.

Pierwsze dni nad morzem były jak sen. Chodziłam boso po plaży, czytałam książki na tarasie pensjonatu, piłam kawę w małej kawiarni przy molo. Nikt niczego ode mnie nie chciał. Nikt nie dzwonił (telefon wyłączyłam zaraz po przyjeździe). Czułam się lekka jak piórko.

Ale trzeciego dnia zaczęły się wyrzuty sumienia. Siedziałam na ławce przy wydmach i patrzyłam na fale rozbijające się o brzeg.

„Może powinnam wrócić? Może mama naprawdę sobie nie radzi? Może Anka jest na mnie wściekła?” – myśli kotłowały mi się w głowie.

Wieczorem wróciłam do pensjonatu i zobaczyłam nieodebrane połączenia od Anki i mamy. Serce mi zamarło. Oddzwonić? Nie oddzwaniać?

Zadzwoniłam do Anki.

– No nareszcie! – usłyszałam jej głos pełen pretensji. – Mama miała dziś atak paniki. Dzieci płakały cały dzień. A ty? Ty sobie siedzisz nad morzem i masz nas gdzieś!

– Przepraszam… – szepnęłam bezradnie.

– Wiesz co? Nie wracaj lepiej za szybko. Skoro tak ci dobrze bez nas.

Rozłączyła się bez pożegnania.

Przez resztę wyjazdu nie mogłam już odpocząć. Każdy spacer po plaży był podszyty poczuciem winy. Każda kawa smakowała goryczą samotności.

Kiedy wróciłam do domu, nikt nie czekał na mnie na dworcu. W domu panowała cisza. Mama nawet nie spojrzała mi w oczy przez pierwsze dwa dni. Anka rozmawiała ze mną tylko wtedy, gdy musiała.

Dzieci były ostrożne, jakby bały się, że zaraz znów zniknę.

Próbowałam tłumaczyć: że potrzebowałam odpoczynku, że każdy ma prawo do chwili dla siebie… Ale nikt nie chciał słuchać.

Z czasem zaczęli mówić o mnie „ta egoistka” albo „czarna owca”. Nawet podczas rodzinnych obiadów czułam się jak intruz.

Minęły miesiące. Mama powoli zaczęła się do mnie odzywać, ale już nigdy nie było tak jak dawniej. Anka znalazła nową przyjaciółkę do pomocy przy dzieciach – sąsiadkę z naprzeciwka.

Czasem myślę: czy naprawdę zrobiłam coś złego? Czy tydzień wolności to za dużo dla kogoś, kto całe życie był dla innych?

Patrzę w lustro i widzę kobietę zmęczoną walką o akceptację najbliższych.

Może czasem trzeba być czarną owcą, żeby w końcu poczuć się sobą?

A wy… czy kiedykolwiek musieliście wybierać między sobą a rodziną? Czy naprawdę można być szczęśliwym tylko wtedy, gdy wszyscy wokół są zadowoleni?