Samotność w małżeństwie. Kiedy miłość odchodzi – historia Marii i Andrzeja

— Maria, czy ty w ogóle mnie słuchasz? — głos Andrzeja odbił się echem w kuchni, gdzie stałam z rękami zanurzonymi w pianie. Przez chwilę nie odpowiedziałam, bo bałam się, że jeśli otworzę usta, to nie powiem nic miłego. W końcu spojrzałam na niego przez ramię. Stał w drzwiach, zniecierpliwiony, jakby już dawno podjął decyzję, której ja jeszcze nie znałam.

— Słucham, Andrzeju. Po prostu… jestem zmęczona — odpowiedziałam cicho.

— Zmęczona? Czym? Przecież nic się nie dzieje — prychnął i wyszedł z kuchni, trzaskając drzwiami.

To był jeden z tych wieczorów, kiedy czułam się bardziej samotna niż kiedykolwiek wcześniej. W naszym domu było cicho, syn już dawno wyjechał na studia do Krakowa, a my zostaliśmy sami. Dwoje ludzi pod jednym dachem, którzy kiedyś nie mogli bez siebie żyć, a teraz mijali się jak obcy na przystanku autobusowym.

Z Andrzejem przeżyliśmy razem dwadzieścia lat. Bywało różnie – i dobrze, i źle. Ale nigdy nie żałowałam ani jednego dnia spędzonego u jego boku. Zawsze starałam się być dobrą żoną, we wszystkim mu dogadzać i nie sprzeciwiać się. Bo jak inaczej? Kobieta powinna być mądra. Inaczej łatwo pozostać samej. Tak mówiła mi mama i jej mama przed nią.

Pamiętam nasze początki – Andrzej był wtedy pełen życia, miał marzenia i plany. Ja byłam zakochana po uszy, gotowa zrobić dla niego wszystko. Kiedy urodził się nasz syn Michał, świat nabrał sensu. Praca, dom, dziecko – wszystko układało się jak należy. Ale z czasem coś zaczęło się psuć. Najpierw drobne nieporozumienia, potem coraz więcej milczenia przy kolacji. Przestaliśmy ze sobą rozmawiać o czymś więcej niż rachunki i zakupy.

Zawsze myślałam, że to minie. Że wystarczy przetrwać trudniejsze chwile, a potem znów będzie dobrze. Tak przecież robiły wszystkie kobiety w mojej rodzinie. Ale pewnego dnia Andrzej wrócił późno do domu i nawet nie próbował się tłumaczyć.

— Byłem u Ewy — powiedział bez emocji.

— U Ewy? — powtórzyłam głucho.

— Tak. Musimy porozmawiać.

Wtedy pierwszy raz poczułam prawdziwy strach. Wiedziałam już od dawna, że coś jest nie tak. Zbyt często wychodził wieczorami, zbyt długo pisał na telefonie, zbyt rzadko patrzył mi w oczy. Ale łudziłam się, że to tylko kryzys wieku średniego.

— Maria… Ja już nie mogę tak żyć. Przepraszam cię — powiedział i spuścił wzrok.

Nie płakałam wtedy. Nawet nie krzyczałam. Po prostu poczułam pustkę tak wielką, że aż zabolało mnie serce. Przez kilka dni chodziłam jak w transie – sprzątałam dom, gotowałam obiady dla jednej osoby, czekałam na wiadomość od syna. Andrzej wyprowadził się do Ewy po tygodniu.

Wszyscy wokół wiedzieli szybciej ode mnie. Sąsiadka z naprzeciwka patrzyła na mnie ze współczuciem, koleżanki z pracy szeptały za moimi plecami. Nawet teściowa zadzwoniła tylko raz: „Maria, życie toczy się dalej”.

Najgorsze były wieczory. Siadałam przy oknie z kubkiem herbaty i patrzyłam na światła miasta. Zastanawiałam się, gdzie popełniłam błąd. Czy byłam zbyt uległa? Czy powinnam była walczyć o siebie? Może gdybym częściej mówiła „nie”, Andrzej by mnie szanował?

Pewnego dnia zadzwonił Michał.

— Mamo… Tata dzwonił do mnie. Chce się spotkać — powiedział niepewnie.

— Oczywiście, synku. To twój ojciec — odpowiedziałam spokojnie, choć w środku wszystko we mnie krzyczało.

Po rozmowie długo płakałam w poduszkę. Nie dlatego, że Andrzej odszedł do innej kobiety – ale dlatego, że przez tyle lat zapomniałam o sobie. Zawsze byłam „żoną Andrzeja”, „mamą Michała”, nigdy po prostu Marią.

Zaczęłam chodzić na spacery po parku. Na początku czułam się dziwnie – jakby wszyscy patrzyli na mnie z litością. Ale z czasem zaczęłam dostrzegać drobiazgi: śpiew ptaków o świcie, zapach świeżego chleba z piekarni na rogu, uśmiech starszego pana sprzedającego kwiaty.

Pewnego dnia spotkałam starą znajomą ze szkoły – Zofię.

— Maria! Jak ty wyglądasz… Co się stało? — zapytała zatroskana.

Opowiedziałam jej wszystko przy kawie w małej kawiarni niedaleko rynku. Słuchała uważnie, a potem powiedziała coś, co zapamiętam do końca życia:

— Wiesz… Może to właśnie teraz jest twój czas? Może powinnaś pomyśleć o sobie?

Te słowa były jak przebudzenie ze snu. Po raz pierwszy od lat zaczęłam robić coś tylko dla siebie – zapisałam się na kurs malarstwa, zaczęłam czytać książki wieczorami zamiast oglądać telewizję dla zabicia ciszy.

Andrzej czasem dzwonił – pytał o Michała albo o sprawy urzędowe. Rozmawialiśmy spokojnie, bez żalu ani pretensji. Czułam ulgę – już nie musiałam udawać kogoś innego.

Czasem jeszcze budzę się w nocy i pytam siebie: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy naprawdę wszystko zależało ode mnie? A może po prostu tak miało być?

Dziś wiem jedno: samotność w małżeństwie boli bardziej niż samotność po rozstaniu. Bo wtedy człowiek przynajmniej wie, kim jest i czego chce od życia.

Czy można nauczyć się kochać siebie na nowo po tylu latach życia dla innych? Czy warto jeszcze wierzyć w miłość? Może ktoś z was zna odpowiedź…