Czwarta ciąża, jedno mieszkanie i tysiąc pytań: Jak przetrwać, gdy życie nie pyta o zgodę?
— Ty chyba żartujesz, Anka! — głos Michała odbił się echem od ścian naszej ciasnej kuchni. Stałam oparta o lodówkę, ściskając w dłoni test ciążowy. Ręce mi drżały. Zosia spała za ścianą, a ja czułam, jakby świat miał się zaraz rozpaść na kawałki.
— Nie żartuję. Michał… ja naprawdę nie wiem, co mamy zrobić — wyszeptałam, czując łzy pod powiekami.
Michał przeszedł przez kuchnię jakby szukał wyjścia z pułapki. Oparł się o blat i spojrzał na mnie z rozpaczą. — Przecież Zosia ma dopiero osiem miesięcy! Ty nawet jeszcze nie wróciłaś do pracy… Jak my to ogarniemy?
Nie wiedziałam. W głowie miałam tylko chaos: pieluchy, nocne pobudki, rachunki za prąd, kredyt na mieszkanie, który ledwo spłacamy. Trójka dzieci już teraz to był wyczyn. A czwórka? W dwupokojowym mieszkaniu na warszawskim Bródnie?
Michał wyszedł bez słowa. Słyszałam trzask drzwi wejściowych. Zostałam sama z ciszą i narastającym poczuciem winy. Przez okno widziałam szare bloki i dzieci bawiące się na podwórku. Zosia zaczęła płakać. Wzięłam ją na ręce i poczułam znajome ukłucie bólu w kręgosłupie.
Wieczorem Michał wrócił późno. Nie patrzył mi w oczy. Siedzieliśmy przy stole, dzieci jadły kolację, a między nami wisiała cisza cięższa niż powietrze przed burzą.
— Może… może powinniśmy rozważyć… — zaczął cicho.
— Nie mów tego — przerwałam mu ostro. — Nie mogę tego zrobić. Nie potrafię.
Wiedziałam, o czym myśli. O aborcji. Ale dla mnie to była granica nie do przekroczenia. Widziałam w jego oczach ulgę i jednocześnie strach.
— To co dalej? — zapytał bezradnie.
Nie miałam odpowiedzi.
Przez kolejne tygodnie żyliśmy jak na bombie zegarowej. Michał coraz częściej wychodził z domu pod pretekstem pracy lub spotkań z kolegami. Ja coraz częściej płakałam po nocach, gdy dzieci już spały. Najstarszy syn, Kuba, zaczął zadawać pytania:
— Mamo, dlaczego tata jest taki smutny?
Nie umiałam mu odpowiedzieć.
Mama zadzwoniła pewnego wieczoru:
— Aniu, słyszałam od sąsiadki… To prawda?
— Tak, mamo. Jestem w ciąży.
— Dziecko… przecież wy ledwo dajecie radę! Może powinnaś pomyśleć o sobie?
Zacisnęłam zęby. Wszyscy wokół mieli rady, ale nikt nie musiał żyć moim życiem.
W pracy nie było do czego wracać — po macierzyńskim dostałam informację, że moje stanowisko zostało zlikwidowane. Michał zarabiał jako kierowca autobusu miejskiego — pensja wystarczała na opłaty i jedzenie, ale o wakacjach czy nowych ubraniach dla dzieci mogliśmy tylko pomarzyć.
Zaczęły się kłótnie o wszystko: o pieniądze, o zmęczenie, o to kto wstaje do Zosi w nocy. Michał coraz częściej spał na kanapie w salonie.
Pewnej nocy obudziłam się zlana potem po kolejnym koszmarze. Zosia płakała w łóżeczku. Usiadłam obok niej i zaczęłam ją kołysać. Wtedy poczułam ten znajomy ucisk w piersi — lęk przed przyszłością tak silny, że aż trudno było oddychać.
— Mamo? — Kuba stał w drzwiach sypialni.
— Co się stało, kochanie?
— Słyszałem jak płakałaś…
Przytuliłam go mocno. Było mi wstyd przed własnym dzieckiem.
W końcu przyszła decyzja: musimy poprosić o pomoc. Michał nie chciał słyszeć o MOPS-ie ani żadnych zasiłkach:
— Nie będę żebrał! — krzyczał.
Ale ja wiedziałam, że nie mamy wyjścia. Poszłam do urzędu z duszą na ramieniu. Pani urzędniczka spojrzała na mnie z politowaniem:
— Czwórka dzieci? A mąż pracuje?
— Tak…
— No to nie wiem czy się państwu coś należy…
Wyszłam stamtąd z poczuciem upokorzenia i jeszcze większym strachem.
W domu Michał milczał przez dwa dni. Potem przyszedł do mnie wieczorem:
— Przepraszam… Ja po prostu nie wiem jak być dobrym ojcem dla tylu dzieci. Boję się, że cię zawiodę.
Popłakałam się wtedy pierwszy raz przy nim od miesięcy.
Zaczęliśmy rozmawiać — o wszystkim: o strachu, o zmęczeniu, o tym jak bardzo brakuje nam wsparcia rodziny i przyjaciół. Michał zgodził się pójść ze mną do psychologa rodzinnego.
To nie rozwiązało wszystkich problemów — dalej brakuje nam pieniędzy, dalej kłócimy się o drobiazgi i czasem mam ochotę uciec gdzieś daleko od tego wszystkiego. Ale przynajmniej znów jesteśmy razem przeciwko światu.
Czasem patrzę na śpiącą Zosię i starsze dzieci i myślę: może damy radę? Może miłość naprawdę wystarczy?
A może to tylko złudzenie? Czy ktoś z was też czuł się kiedyś tak bardzo przytłoczony własnym życiem? Jak sobie z tym poradziliście?