Mój zięć myślał, że rodzinny biznes to darmowy obiad. Nie spodziewał się, jaką burzę wywoła jego lenistwo…
— Mamo, naprawdę nie rozumiem, dlaczego tata tak się na niego uwziął! — głos mojej córki, Julii, drżał od emocji. Stała w progu naszego biura, a jej oczy błyszczały łzami. — Przecież Bartek się stara!
Zacisnęłam dłonie na kubku z zimną już kawą. W głowie kłębiły mi się myśli: czy to ja jestem niesprawiedliwa? Czy może Bartek naprawdę nie rozumie, czym jest odpowiedzialność? Przez okno widziałam, jak mój mąż, Andrzej, z zaciśniętą szczęką przenosi ciężkie kartony do magazynu. Bartek stał obok, oparty o ścianę i przeglądał coś w telefonie.
Od ponad dziesięciu lat prowadzimy z Andrzejem sklep internetowy z artykułami domowymi. Zaczynaliśmy od zera — pamiętam te noce spędzone na pakowaniu paczek w naszym salonie, pierwsze zamówienia, pierwsze reklamacje. Każda złotówka była wywalczona ciężką pracą. Kiedy Julia wyszła za Bartka, pomyślałam: „To będzie nowy rozdział. Może kiedyś przekażemy im firmę?”
Bartek od początku wydawał się zachwycony perspektywą pracy w rodzinnym biznesie. — Super, nie będę musiał szukać roboty! — rzucił kiedyś przy obiedzie. Wszyscy się zaśmialiśmy, ale dziś wiem, że on mówił poważnie.
Pierwsze tygodnie były jeszcze w miarę spokojne. Bartek pojawiał się w pracy punktualnie, choć często ziewał i narzekał na „ciężki poranek”. Szybko jednak zaczęły się problemy: spóźnienia, niezałatwione sprawy, pomylone zamówienia. Gdy zwracałam mu uwagę, wzruszał ramionami.
— Przecież to tylko kilka paczek — mówił z uśmiechem. — Klienci poczekają.
Andrzej coraz częściej zaciskał zęby i przejmował jego obowiązki. Ja próbowałam tłumaczyć Bartkowi zasady działania firmy: — Tu nie ma taryfy ulgowej. Każdy błąd kosztuje nas pieniądze i reputację.
Bartek jednak miał swoją teorię:
— Ale przecież to rodzinny biznes! Po co się tak spinać? I tak wszystko zostaje w rodzinie.
Któregoś dnia przyszła reklamacja od stałego klienta. Okazało się, że Bartek źle zapakował zamówienie i wysłał nie ten produkt. Klient był wściekły, groził negatywną opinią. Andrzej wybuchł:
— Ile razy mam powtarzać?! To nie jest zabawa! Jeśli nie potrafisz się przyłożyć, to lepiej odejdź!
Bartek wybiegł z biura trzaskając drzwiami. Julia pobiegła za nim.
Wieczorem usiedliśmy z Andrzejem przy kuchennym stole. Milczeliśmy długo. W końcu powiedział:
— On myśli, że wszystko mu się należy. Że skoro jest zięciem, to może nic nie robić.
Poczułam gulę w gardle. Przecież chciałam dobrze…
Następnego dnia Julia przyszła do mnie zapłakana.
— Mamo… Bartek mówi, że jesteście dla niego niesprawiedliwi. Że tata go nienawidzi…
Objęłam ją mocno.
— Kochanie, my tylko chcemy, żebyście mieli lepsze życie. Ale musisz zrozumieć — firma to nie prezent. To odpowiedzialność.
Julia patrzyła na mnie długo.
— Może powinniście mu dać szansę? Może za bardzo go krytykujecie?
Przez kolejne dni atmosfera była napięta jak struna. Bartek pojawiał się w pracy coraz rzadziej. Julia próbowała go bronić przed nami, ale widziałam po niej, że sama zaczyna mieć wątpliwości.
Pewnego wieczoru usłyszałam ich kłótnię przez cienką ścianę:
— Bartek, dlaczego nie możesz po prostu zrobić tego, o co cię proszą? — pytała Julia z rozpaczą w głosie.
— Bo mam już dość tego wiecznego czepiania się! — krzyczał Bartek. — Gdyby nie twoi rodzice, miałbym normalną pracę!
— To idź i znajdź sobie inną! — wybuchła Julia.
Następnego dnia Bartek nie przyszedł do pracy. Julia przyszła sama i bez słowa zabrała się za pakowanie paczek. Po południu podeszła do mnie i cicho powiedziała:
— Mamo… chyba musimy sobie zrobić przerwę.
Zrozumiałam wtedy, jak bardzo ta sytuacja nas wszystkich przerosła.
Wieczorem usiadłam sama w salonie i patrzyłam na stare zdjęcia z początków firmy. Przypomniałam sobie nasze marzenia: że dzieci będą kiedyś kontynuować to, co zaczęliśmy z Andrzejem. Ale czy można kogoś zmusić do odpowiedzialności? Czy rodzina powinna być ponad wszystko — nawet ponad zdrowy rozsądek?
Minęły tygodnie. Bartek znalazł inną pracę — podobno lepiej płatną i „bez tej całej presji”. Julia wróciła do nas po czasie i zaczęła pomagać w firmie na własnych zasadach. Nasza relacja powoli się odbudowuje, ale blizny zostały.
Często pytam siebie: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy rodzina i biznes to zawsze mieszanka wybuchowa? A może po prostu nie każdy nadaje się do wspólnej pracy?
Może Wy macie podobne doświadczenia? Czy można uratować rodzinne więzi, gdy praca staje się polem bitwy?