Wczesne poranki w miejskim chaosie: historia Władysława Budzyńskiego
Znowu dzwoni ten przeklęty budzik. Trzecia pięć. W mieszkaniu cicho, tylko gdzieś za ścianą słychać chrapanie ojca. Przez chwilę leżę bez ruchu, próbując przekonać samego siebie, że warto wstać. W końcu podnoszę się z łóżka, zerkam na zdjęcie mamy na szafce nocnej i szepczę: „Jeszcze tylko trochę, mamo. Jeszcze trochę wytrzymam.”
W kuchni czeka na mnie termos z kawą i kanapka z pasztetem – przygotowane wieczorem, bo rano nie mam siły nawet myśleć o jedzeniu. Zakładam robocze ubranie, cicho zamykam drzwi i schodzę po skrzypiących schodach na podwórko. Powietrze jest zimne i wilgotne, Warszawa jeszcze śpi. Tylko my – śmieciarze – zaczynamy dzień wtedy, gdy inni kończą imprezy albo przewracają się na drugi bok.
Na bazie już czeka Andrzej, mój partner od trasy. „Cześć, Władek. Gotowy na kolejny dzień w raju?” – rzuca z przekąsem. Uśmiecham się krzywo. „Jak zawsze.” Wsiadamy do ciężarówki i ruszamy przez puste ulice. Lubię te chwile ciszy przed świtem, kiedy miasto jest jeszcze nasze. Potem zaczyna się chaos: klaksony, korki, ludzie spieszący się do pracy.
Podnoszę pierwszy kubeł i czuję znajomy ból w krzyżu. Czasem myślę, że moje ciało jest starsze niż powinno być w wieku dwudziestu lat. Ale nie mam wyboru. Muszę pracować – dla siebie, dla ojca i młodszej siostry. Po śmierci mamy wszystko się posypało. Ojciec pije coraz więcej, a ja próbuję utrzymać nas na powierzchni.
Po pracy wracam do domu na szybki prysznic i godzinę nauki przed zajęciami na Politechnice Warszawskiej. Dostałem stypendium za dobre oceny w liceum – to moja jedyna szansa, żeby wyrwać się z tego życia. Marzę o tym, żeby zostać inżynierem, nie dla pieniędzy, ale żeby móc coś zmienić – dla siebie i dla rodziny.
Czasem wydaje mi się, że żyję w dwóch światach. Rano jestem śmieciarzem – niewidzialnym dla większości ludzi, traktowanym jak powietrze albo gorzej. Po południu staję się studentem – jednym z tych ambitnych chłopaków z marzeniami. Ale nawet tam czuję się obco. Koledzy rozmawiają o wakacjach za granicą, nowych laptopach i samochodach od rodziców. Ja liczę każdy grosz i modlę się, żeby starczyło do końca miesiąca.
Najgorzej jest w domu. Ojciec coraz częściej wraca pijany, krzyczy na mnie i na Kasię za byle co. „Po co ci te studia? I tak nic z tego nie będzie! Lepiej znajdź sobie normalną robotę!” – powtarza niemal codziennie. Kasia płacze po kątach, a ja zaciskam zęby i obiecuję sobie, że nie dam się złamać.
Pewnego wieczoru wracam późno z biblioteki. Wchodzę do mieszkania i widzę ojca siedzącego przy stole z butelką wódki. Kasia skulona na kanapie czyta książkę pod kocem. „Gdzie byłeś?!” – wrzeszczy ojciec. „Na uczelni.” „Kłamiesz! Pewnie włóczysz się po mieście jak twoja matka!”
Wtedy coś we mnie pęka. „Przestań! Mama nie była taka jak ty! Przynajmniej próbowała nam pomóc!” Ojciec rzuca butelką o ścianę i wychodzi trzaskając drzwiami. Kasia zaczyna płakać jeszcze głośniej.
Siadam obok niej i obejmuję ją ramieniem. „Nie martw się, mała. Kiedyś stąd wyjedziemy. Obiecuję.”
Następnego dnia na trasie Andrzej zauważa moją ponurą minę. „Coś się stało?” – pyta ostrożnie. Opowiadam mu wszystko – o ojcu, Kasi, studiach i strachu przed przyszłością. Andrzej milczy przez chwilę, potem mówi: „Władek, jesteś twardszy niż myślisz. Ale pamiętaj – nie musisz wszystkiego dźwigać sam.”
Te słowa zostają ze mną przez cały dzień.
Na uczelni profesor Nowak zatrzymuje mnie po zajęciach. „Władysławie, widzę, że ostatnio jesteś zmęczony. Jeśli potrzebujesz pomocy… Proszę daj znać.” Kiwnąłem głową, ale nie potrafię poprosić o wsparcie. Zawsze musiałem radzić sobie sam.
Wieczorem Kasia przychodzi do mojego pokoju z herbatą. „Władek… Boję się taty.” Patrzę na jej duże oczy pełne łez i czuję narastającą wściekłość na los, który nas spotkał.
Mijają tygodnie. Praca staje się coraz cięższa – śnieg, mróz, zmęczenie odbierają mi siły. Na uczelni ledwo nadążam z materiałem, a w domu atmosfera jest coraz gorsza. Pewnej nocy słyszę jak ojciec rozmawia przez telefon: „Nie dam rady dłużej… Może oddam dzieci do domu dziecka…”
Tego już za wiele.
Następnego dnia po pracy idę do opieki społecznej i proszę o pomoc psychologiczną dla Kasi oraz wsparcie finansowe dla naszej rodziny. Po raz pierwszy od dawna czuję ulgę – jakby ktoś zdjął ze mnie część ciężaru.
Kilka miesięcy później sytuacja powoli się poprawia. Ojciec trafia na odwyk, Kasia zaczyna chodzić na terapię, a ja dostaję propozycję stażu w firmie inżynieryjnej dzięki rekomendacji profesora Nowaka.
Patrzę przez okno na budzące się miasto i myślę: czy naprawdę można wyrwać się z błędnego koła biedy? Czy wystarczy siły i odwagi, by zmienić swoje życie? Może najważniejsze to nie przestawać próbować…