Powrót do siebie – historia o milczeniu, które krzyczy

— Marek, powiedz mi prawdę. — Moje słowa zawisły w powietrzu, ciężkie jak mokry płaszcz po burzy. Siedział naprzeciwko mnie przy kuchennym stole, dłonie miał splecione, wzrok wbity w ścianę za moim ramieniem. Zawsze potrafił milczeć z godnością: z długimi pauzami, ze spojrzeniem błądzącym gdzieś w bok, z lekkim cieniem zmęczenia na twarzy. To milczenie można było wziąć za głębię, za namysł. Ale tym razem było inne. Czułam, jakby między nami rozciągała się przepaść, której nie da się już przeskoczyć.

Wiedziałam, że kłamie. Nie po tonie głosu, nie po słowach — po jego milczeniu. W tym milczeniu była zdrada, której jeszcze nie umiałam nazwać, ale już czułam jej smak na języku: gorzki, metaliczny, obcy. Przez chwilę miałam ochotę krzyczeć, rzucić czymś o ścianę, ale tylko zacisnęłam pięści pod stołem.

— Nie rozumiem, o co ci chodzi — powiedział w końcu cicho. — Przecież wszystko jest w porządku.

W porządku? Od miesięcy żyliśmy obok siebie jak współlokatorzy. Dzieliliśmy rachunki, obowiązki i łóżko, ale nie dzieliliśmy już życia. Każdego dnia czułam się coraz bardziej przezroczysta, jakby mnie tu nie było. Nasza córka Zosia miała już siedem lat i coraz częściej pytała: „Mamo, dlaczego tata się nie śmieje?”

Tamtego wieczoru, kiedy Marek wrócił późno z pracy i nawet nie spojrzał mi w oczy, wiedziałam już na pewno. Zdradza mnie. Może nie fizycznie — jeszcze nie — ale emocjonalnie był już gdzie indziej. Czułam to w każdym jego geście, w każdym spojrzeniu uciekającym gdzieś poza mnie.

Przez kolejne dni chodziłam jak w transie. W pracy popełniałam błędy, w domu byłam rozdrażniona i płaczliwa. Mama zadzwoniła któregoś popołudnia:

— Aniu, co się dzieje? Słyszę po głosie, że coś jest nie tak.

— Nic, mamo. Wszystko dobrze — skłamałam odruchowo.

Nie chciałam jej martwić. Ona zawsze powtarzała: „Małżeństwo to praca. Trzeba umieć wybaczać.” Ale czy można wybaczyć zdradę? Nawet jeśli to tylko zdrada uczuć?

Wieczorami Marek zamykał się w gabinecie pod pretekstem pracy. Słyszałam stłumione rozmowy przez drzwi — śmiech, którego nie słyszałam od miesięcy. Raz podsłuchałam fragment:

— Tak, też tęsknię…

Serce mi zamarło. Nie miałam odwagi wejść do środka. Zamiast tego poszłam do łazienki i płakałam pod prysznicem tak cicho, żeby Zosia nie usłyszała.

Zaczęłam szukać odpowiedzi w sobie. Co zrobiłam źle? Czy byłam zbyt wymagająca? Zbyt zmęczona? Może powinnam była częściej się uśmiechać, częściej pytać go o dzień? Ale przecież on też nigdy nie pytał mnie o moje sprawy.

Pewnego dnia znalazłam na jego telefonie wiadomość od kobiety podpisanej jako „Kasia z pracy”. Serce mi stanęło:

„Dziękuję za wczoraj… Tylko przy Tobie czuję się sobą.”

Nie wytrzymałam. Wieczorem postawiłam mu telefon przed nosem.

— Kim jest Kasia?

Zbladł. Po raz pierwszy zobaczyłam strach w jego oczach.

— To tylko koleżanka…

— Nie kłam! — krzyknęłam tak głośno, że Zosia wybiegła z pokoju z płaczem.

To był moment przełomowy. Przez chwilę miałam ochotę go uderzyć, ale powstrzymałam się. Wybiegłam z domu na klatkę schodową i usiadłam na zimnych schodach. Oddychałam ciężko, próbując się uspokoić.

Po raz pierwszy od lat poczułam się naprawdę sama.

Następne dni były jak życie pod wodą — wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Marek próbował rozmawiać:

— Aniu, przepraszam… To nic nie znaczyło…

Ale ja już wiedziałam, że to koniec. Nie chodziło tylko o Kasię. Chodziło o nas — o to, że pozwoliliśmy sobie oddalić się od siebie tak bardzo, że już nie potrafiliśmy znaleźć drogi powrotnej.

Zosia patrzyła na mnie wielkimi oczami:

— Mamo, czy tata nas zostawi?

Przytuliłam ją mocno.

— Nie wiem, kochanie… Ale ja cię nigdy nie zostawię.

Zdecydowałam się na terapię. Najpierw sama — musiałam zrozumieć siebie, zanim będę mogła podjąć jakąkolwiek decyzję o przyszłości naszego małżeństwa. Marek nie chciał iść ze mną.

— To twoja sprawa — powiedział chłodno.

W pracy zaczęli zauważać moją zmianę. Koleżanka zaprosiła mnie na kawę po godzinach:

— Aniu, jesteś ostatnio inna… Zamknięta w sobie. Jeśli chcesz pogadać…

Opowiedziałam jej wszystko. Po raz pierwszy od miesięcy poczułam ulgę.

Wieczorami zaczęłam wychodzić na długie spacery po parku nad Wisłą. Oddychałam głęboko chłodnym powietrzem i próbowałam przypomnieć sobie, kim byłam zanim zostałam żoną i matką. Przypomniały mi się studenckie marzenia o podróżach, o pisaniu książek… Gdzieś po drodze zgubiłam siebie.

Któregoś dnia Marek spakował walizkę i wyszedł bez słowa. Zosia płakała całą noc. Ja siedziałam przy jej łóżku i głaskałam ją po włosach.

Rano spojrzałam w lustro i zobaczyłam kobietę zmęczoną, ale silniejszą niż kiedykolwiek wcześniej.

Minęły tygodnie zanim zaczęłyśmy z Zosią układać nasze nowe życie. Było trudno — samotność bolała jak rana po operacji — ale każdego dnia czułam się trochę bardziej sobą.

Czasem zastanawiam się: czy można wrócić do siebie po takim upadku? Czy da się odbudować zaufanie do świata i do samej siebie? A może najważniejsze jest to, żeby nigdy więcej nie pozwolić sobie zniknąć we własnym życiu?