Szczęśliwe zmiany czy złudzenie? Historia Ireny Janowskiej
– Pani Ireno, a co to za pan był u pani wczoraj wieczorem? – głos pani Zosi, mojej sąsiadki z drugiego piętra, rozbrzmiał w klatce schodowej jak dzwon alarmowy. Zatrzymałam się z kluczami w dłoni, czując jak krew napływa mi do twarzy. W głowie kłębiły się myśli: czy naprawdę nie mogę już nawet zaprosić kolegi na herbatę bez wzbudzania sensacji?
– To tylko znajomy z pracy, pani Zosiu – odpowiedziałam, starając się zachować spokój. – Pomagał mi z komputerem.
– Aha… – mruknęła z wyraźnym niedowierzaniem. – Wie pani, ludzie gadają.
Wyszłam na dwór, czując na sobie spojrzenia zza firanek. Każdy krok wydawał się cięższy niż zwykle. Mój blok na warszawskim Bródnie był jak akwarium – wszyscy wszystko widzieli i komentowali. A ja? Ja byłam tą rozwódką, która została sama po tym, jak mąż odszedł do młodszej. Tą, o której lepiej nie mówić dzieciom.
Kiedy wróciłam do mieszkania, usiadłam na kanapie i spojrzałam na zdjęcie sprzed lat: ja, Marek i nasza córka Ola na Mazurach. Wtedy jeszcze wierzyłam, że szczęście jest czymś trwałym. Teraz miałam wrażenie, że wszystko się rozpadło – jakby ktoś rozbił porcelanową filiżankę i próbował ją posklejać.
Telefon zadzwonił. Spojrzałam na wyświetlacz: Ola. Ostatnio nasze rozmowy były coraz rzadsze i coraz bardziej napięte.
– Cześć, mamo – usłyszałam jej głos, chłodny i zdystansowany.
– Cześć, kochanie. Jak tam?
– Dobrze. Słuchaj, nie mogę przyjechać w weekend. Tomek ma ważny projekt i muszę mu pomóc.
Zacisnęłam usta. Tomek – jej chłopak – był dla niej całym światem. Ja? Byłam tylko dodatkiem.
– Rozumiem. Może innym razem.
– Tak, może… Muszę kończyć. Pa.
Odstawiłam telefon i poczułam łzy pod powiekami. Próbowałam być silna, ale samotność była jak cień – nieustannie za mną podążała.
Wieczorem zadzwoniła do mnie Anka, moja przyjaciółka jeszcze z liceum.
– Irena, nie możesz tak siedzieć sama! Chodź jutro do kina albo na spacer nad Wisłę.
– Nie wiem… – zaczęłam niepewnie.
– Przestań! Zasługujesz na coś więcej niż siedzenie w czterech ścianach i słuchanie plotek sąsiadek.
Zgodziłam się. Następnego dnia poszłyśmy na film i potem długo spacerowałyśmy brzegiem rzeki. Opowiedziałam jej o wszystkim: o Marku, który odszedł bez słowa wyjaśnienia; o Oli, która coraz bardziej się ode mnie oddala; o tym, jak trudno jest być „tą samotną” wśród ludzi żyjących w parach.
Anka ścisnęła mnie za rękę.
– Irena, musisz zacząć żyć dla siebie. Nie dla Marka, nie dla Oli, nie dla sąsiadek. Dla siebie!
Jej słowa długo dźwięczały mi w głowie. Ale jak zacząć żyć dla siebie, kiedy całe życie byłam żoną i matką? Kiedy moje potrzeby zawsze były na końcu?
W pracy też nie było łatwo. Pracowałam jako księgowa w małej firmie transportowej. Szef – pan Roman – był wymagający i często wyładowywał na mnie swoje frustracje.
– Pani Ireno, te faktury są źle wpisane! – krzyczał pewnego dnia tak głośno, że wszyscy w biurze milkli.
– Przepraszam, poprawię to natychmiast – odpowiedziałam cicho.
Po pracy wracałam do pustego mieszkania i czułam się coraz bardziej niewidzialna. Nawet kot sąsiadki przestał do mnie przychodzić po głaskanie.
Pewnego wieczoru zadzwonił Marek. Po raz pierwszy od miesięcy.
– Irena… Musimy porozmawiać o Oli.
Serce mi zamarło.
– Co się stało?
– Ola powiedziała mi, że czujesz się samotna. Może powinniśmy spróbować jakoś to wszystko poukładać?
Poczułam złość. Teraz nagle chce „poukładać”? Po tym wszystkim?
– Marek, nie wiem czy to jeszcze możliwe. Każde z nas poszło swoją drogą.
– Ale Ola cierpi przez nasze konflikty.
Zacisnęłam pięści.
– Ola cierpi, bo ty odszedłeś! Bo zostawiłeś nas dla kogoś innego!
Po tej rozmowie długo płakałam. Wiedziałam jednak jedno: muszę coś zmienić. Dla siebie i dla Oli.
Zaczęłam chodzić na zajęcia jogi w pobliskim domu kultury. Na początku czułam się dziwnie – większość uczestniczek była młodsza ode mnie o dwadzieścia lat. Ale z czasem zaczęłam czuć się lepiej fizycznie i psychicznie.
Któregoś dnia po zajęciach podeszła do mnie Basia – kobieta w moim wieku.
– Irena, może pójdziemy kiedyś na kawę? Fajnie byłoby pogadać poza matą.
Zgodziłam się i tak zaczęła się nasza przyjaźń. Basia też była po rozwodzie, też miała dorosłe dzieci i podobne problemy z samotnością oraz oceną ze strony otoczenia.
Z czasem zaczęłam coraz mniej przejmować się opiniami sąsiadek. Kiedy znów usłyszałam za plecami:
– Widzisz ją? Znowu wraca późno! Pewnie ma nowego…
tylko się uśmiechnęłam pod nosem.
Relacje z Olą nadal były trudne. Pewnego dnia przyszła do mnie bez zapowiedzi.
– Mamo… Przepraszam, że ostatnio byłam taka oschła – powiedziała cicho, siadając przy stole.
Spojrzałam na nią uważnie. Miała podkrążone oczy i wyglądała na zmęczoną.
– Co się stało?
– Pokłóciłam się z Tomkiem… On uważa, że za bardzo przejmuję się tobą i powinnam być bardziej niezależna. Ale ja… ja po prostu nie chcę cię zostawić samej.
Objęłam ją mocno.
– Olu, ja sobie poradzę. Naprawdę. Chcę tylko, żebyś była szczęśliwa.
Poczułam wtedy coś nowego: dumę z siebie i z niej. Może nie wszystko było idealnie, ale przynajmniej próbowałyśmy rozmawiać szczerze.
Minęły miesiące. Zaczęłam spotykać się z Andrzejem – kolegą z jogi. Był wdowcem po sześćdziesiątce, ciepłym i spokojnym człowiekiem. Nie zakochałam się od razu – to przyszło powoli, wraz z poczuciem bezpieczeństwa i akceptacji.
Któregoś dnia spotkałam panią Zosię na klatce schodowej.
– Pani Ireno… Przepraszam za tamto pytanie wtedy… Wie pani, ja też jestem sama od lat… Może kiedyś wypijemy razem herbatę?
Uśmiechnęłam się szeroko.
– Z przyjemnością, pani Zosiu.
Dziś wiem jedno: szczęście to nie jest coś dane raz na zawsze. To codzienna walka o siebie i swoje potrzeby; to odwaga do zmian mimo lęku przed oceną innych; to umiejętność wybaczania sobie błędów i dawania sobie prawa do radości nawet wtedy, gdy świat wokół wydaje się nieprzychylny.
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy naprawdę jestem już szczęśliwa? Czy może tylko nauczyłam się żyć ze swoimi ranami? A wy – jak radzicie sobie ze zmianami w swoim życiu? Czy łatwo jest wam wyjść poza ramy narzucone przez innych?