Obietnica, która podzieliła rodzinę: Jak modlitwa pomogła mi przetrwać walkę o mieszkanie
– Nie wierzę ci, Anka! – głos mojego brata, Piotra, odbijał się echem od ścian naszego starego mieszkania na Pradze. – Przecież mama wyraźnie powiedziała, że to mieszkanie mamy sprzedać i podzielić się po równo!
Stałam przy oknie, ściskając w dłoni różaniec. Palce drżały mi tak bardzo, że koraliki niemal wypadały z dłoni. W powietrzu czuć było napięcie, jakby zaraz miała spaść burza. Mama leżała w szpitalu już trzeci tydzień po udarze, a my – jej dzieci – zamiast trzymać się razem, kłóciliśmy się o cztery ściany.
– Piotrek, ja tylko chcę dotrzymać obietnicy danej mamie – wyszeptałam. – Przecież ona prosiła mnie, żebym nie sprzedawała mieszkania od razu. Chciała, żebym poczekała, aż wszystko się uspokoi.
– A ja myślę, że chcesz to mieszkanie zatrzymać dla siebie! – krzyknął. – Zawsze byłaś tą lepszą córką, tą, której mama ufała bardziej. Teraz chcesz mnie oszukać!
Zamknęłam oczy. W głowie dudniły mi słowa mamy sprzed kilku miesięcy: „Anka, obiecaj mi jedno… Nie sprzedawaj mieszkania od razu. Poczekaj, aż Piotrek się ogarnie. On zawsze miał trudniej.”
Nie wiedziałam wtedy, jak bardzo ta obietnica mnie obciąży. Każdego dnia czułam coraz większy ciężar na sercu. Piotr był moim bratem, jedyną bliską osobą po śmierci taty. A jednak teraz patrzył na mnie jak na wroga.
Wieczorami siadałam na łóżku i modliłam się. Najpierw o zdrowie dla mamy. Potem o spokój dla siebie. W końcu zaczęłam modlić się za Piotra – żeby znalazł w sobie zrozumienie i żebyśmy potrafili rozmawiać bez krzyku.
Pewnej nocy nie mogłam zasnąć. Wstałam i poszłam do kuchni. Na stole leżał list od mamy – ten sam, który zostawiła dla nas na wypadek najgorszego. Drżącymi rękami otworzyłam kopertę.
„Kochane dzieci,
Jeśli to czytacie, to znaczy, że nie mogę już z wami rozmawiać. Proszę was tylko o jedno: nie kłóćcie się o mieszkanie. To tylko miejsce. Najważniejsze jest to, żebyście byli razem.”
Łzy spływały mi po policzkach. Poczułam się winna – czy naprawdę pozwolę, żeby pieniądze i cztery ściany zniszczyły naszą rodzinę?
Następnego dnia poszłam do szpitala. Mama spała spokojnie, jej twarz była blada i zmęczona. Usiadłam przy jej łóżku i zaczęłam szeptać modlitwę pod nosem:
– Boże, daj mi siłę… Daj mi mądrość…
Wtedy poczułam dziwny spokój. Jakby ktoś położył mi dłoń na ramieniu i powiedział: „Zrób to, co słuszne.”
Wieczorem zadzwoniłam do Piotra.
– Musimy porozmawiać – powiedziałam cicho.
Przyszedł jeszcze tego samego dnia. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie przy kuchennym stole – tym samym, przy którym kiedyś całą rodziną jedliśmy niedzielny rosół.
– Piotrek… Ja nie chcę tego mieszkania dla siebie – zaczęłam powoli. – Chcę tylko dotrzymać słowa danego mamie. Ale jeśli to dla ciebie takie ważne… możemy sprzedać je teraz i podzielić pieniądze.
Piotr spuścił głowę.
– Przepraszam – wyszeptał po chwili. – Po prostu… boję się zostać sam. Ty masz męża, dzieci… Ja mam tylko to mieszkanie.
Wtedy zrozumiałam wszystko. To nie chodziło o pieniądze ani o własność. Chodziło o strach przed samotnością.
Przez kolejne dni dużo rozmawialiśmy. Modliłam się codziennie o siłę do przebaczenia i zrozumienia. Z czasem Piotr zaczął się otwierać – opowiadał o swoich lękach, o tym, jak trudno mu było po śmierci taty odnaleźć swoje miejsce w życiu.
Mama wróciła do domu po miesiącu rehabilitacji. Była słaba, ale uśmiechnięta.
– Widzę, że pogodziliście się – powiedziała cicho.
Przytuliłam ją mocno.
– Modliłam się za nas wszystkich – szepnęłam jej do ucha.
Dziś wiem jedno: wiara i modlitwa nie rozwiązały wszystkich problemów jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ale dały mi spokój i siłę do rozmowy, do przebaczenia i do tego, by spojrzeć na brata z empatią.
Czasem zastanawiam się: ile rodzin rozpadło się przez pieniądze? Czy naprawdę warto walczyć o rzeczy materialne kosztem relacji z najbliższymi? Może czasem wystarczy usiąść razem przy stole i… pomodlić się wspólnie?