Córka zawsze mówiła, że nie chce mieć dzieci. Teraz błaga mnie o pomoc, a ja nie wiem, czy dam radę
– Mamo, ja nie dam rady… – Kasia siedziała na podłodze w swoim salonie, tuląc do piersi maleńką Zosię. Jej głos był cichy, łamliwy, a w oczach widziałam coś, czego nigdy wcześniej u niej nie dostrzegłam – czyste przerażenie.
Przez lata powtarzała: „Nie chcę dzieci. Nie nadaję się na matkę. Chcę żyć po swojemu.” I ja to akceptowałam. Przynajmniej tak mi się wydawało. Byłam dumna z jej niezależności, z tego, że potrafiła walczyć o swoje marzenia. Ale kiedy dwa miesiące temu zadzwoniła do mnie w środku nocy z wiadomością: „Mamo, jestem w ciąży”, poczułam, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg.
Nie pytałam o ojca dziecka. Wiedziałam tylko tyle, ile chciała mi powiedzieć – że to był przypadek, że nie planowała, że nie wie, co robić. Przez całą ciążę była zamknięta w sobie. Nie chciała rozmawiać o przyszłości. Unikała moich pytań. A ja… ja próbowałam być wsparciem, choć sama czułam się zagubiona.
Teraz siedziałyśmy razem w jej mieszkaniu na warszawskim Mokotowie. Zosia płakała niemal bez przerwy od kilku dni. Kasia była wykończona. Ja też. Próbowałam ją przekonać:
– Kasiu, musisz coś zjeść. Przyniosłam ci rosół.
– Nie chcę… – odsunęła talerz. – Mamo, ja naprawdę nie wiem, czy dam radę być matką. Może powinnam oddać Zosię do adopcji? Może ktoś inny lepiej się nią zajmie?
Te słowa uderzyły mnie jak policzek. Przecież to moja wnuczka! Jak mogłabym pozwolić na coś takiego? Ale widziałam, jak bardzo Kasia cierpi. Jak bardzo jest sama.
Wróciłam do domu z ciężkim sercem. Mój mąż, Andrzej, od początku był sceptyczny wobec całej sytuacji.
– Mówiłem ci, że ona sobie nie poradzi – rzucił z goryczą. – Zawsze była egoistką.
– Andrzej! To nasza córka! Potrzebuje nas teraz bardziej niż kiedykolwiek.
– A co z nami? Chcesz rzucić wszystko i niańczyć wnuczkę? Ja też mam swoje potrzeby!
Nie spałam tej nocy. Przewracałam się z boku na bok, słysząc w głowie płacz Zosi i słowa Kasi: „Nie dam rady”.
Następnego dnia wróciłam do niej. Zastałam ją siedzącą na łóżku, zapatrzoną w okno. Zosia spała obok w kołysce.
– Kasiu…
– Mamo, przepraszam – wyszeptała. – Nie chciałam cię martwić. Po prostu… ja się boję. Boję się, że ją skrzywdzę. Że nie będę dobrą matką.
Usiadłam obok niej i objęłam ją ramieniem.
– Każda matka się boi. Ja też się bałam, kiedy ciebie urodziłam. Ale miałaś wsparcie babci. Ty masz mnie.
– Ale ty zawsze wiedziałaś, czego chcesz…
– Wcale nie! – zaśmiałam się przez łzy. – Też miałam chwile zwątpienia. Pamiętasz, jak płakałaś całe noce przez pierwsze trzy miesiące? Myślałam, że oszaleję! Ale przetrwałyśmy to razem.
Kasia spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
– Naprawdę?
– Naprawdę.
Przez kolejne dni starałam się być przy niej jak najczęściej. Gotowałam obiady, sprzątałam mieszkanie, nosiłam Zosię na rękach, kiedy Kasia nie miała już siły. Ale Andrzej coraz częściej dzwonił z pretensjami:
– Ile jeszcze będziesz tam siedzieć? Zapomniałaś o własnym domu?
– Andrzej, ona mnie potrzebuje!
– A ja? Ja już się nie liczę?
Zaczęliśmy się kłócić niemal codziennie. W końcu powiedział:
– Albo wracasz do domu na stałe, albo…
Nie dokończył zdania, ale wiedziałam, co miał na myśli.
Pewnego wieczoru Kasia wybuchła płaczem:
– Mamo, ja chyba mam depresję… Nie czuję nic do Zosi. Jest mi obojętna. Boję się jej dotykać.
Zamarłam. Wiedziałam już wtedy trochę o depresji poporodowej – czytałam artykuły w internecie, rozmawiałam z koleżankami z pracy. Ale kiedy dotknęło to moją córkę… poczułam się bezradna.
– Kasiu, musisz iść do lekarza – powiedziałam stanowczo.
– Co ludzie powiedzą? Że jestem wyrodną matką?
– Ludzie zawsze gadają. Najważniejsze jest twoje zdrowie i zdrowie Zosi.
Z trudem przekonałam ją do wizyty u psychiatry. Diagnoza była jednoznaczna: depresja poporodowa. Kasia dostała leki i skierowanie na terapię.
W tym czasie Andrzej coraz bardziej zamykał się w sobie. Przestał ze mną rozmawiać. Kiedy wracałam do domu na nocleg, milczał lub rzucał kąśliwe uwagi:
– Może powinnaś tam zamieszkać na stałe? Po co ci mąż?
Czułam się rozdarta między dwoma światami: córką i wnuczką, które mnie potrzebowały, i mężem, który czuł się zdradzony i opuszczony.
Pewnego dnia Kasia zadzwoniła do mnie zapłakana:
– Mamo! Zosia ma gorączkę! Nie wiem co robić!
Rzuciłam wszystko i pobiegłam do niej taksówką. Okazało się, że to tylko infekcja wirusowa, ale dla Kasi to był koniec świata.
Po tej nocy Kasia powiedziała:
– Mamo… ja nie chcę być sama z Zosią. Boję się siebie samej.
Zdecydowałam: przeprowadzam się do niej na jakiś czas.
Andrzej był wściekły:
– To koniec naszego małżeństwa? Wybrałaś córkę zamiast mnie?
Nie wiedziałam co odpowiedzieć. Czy naprawdę można wybierać między dzieckiem a mężem?
Mijały tygodnie. Kasia powoli dochodziła do siebie dzięki terapii i lekom. Zosia rosła jak na drożdżach – zaczęła się uśmiechać, gaworzyć… A ja? Byłam coraz bardziej zmęczona fizycznie i psychicznie.
Pewnej nocy obudził mnie płacz Kasi. Siedziała w kuchni przy stole i płakała cicho w dłonie.
– Mamo… boję się, że nigdy nie pokocham Zosi tak jak powinnam…
Objęłam ją mocno.
– Miłość czasem przychodzi później niż myślimy…
W końcu przyszedł dzień, kiedy Kasia po raz pierwszy sama wykąpała Zosię i położyła ją spać bez mojej pomocy.
– Mamo… chyba zaczynam ją kochać – powiedziała cicho.
Poczułam ulgę i dumę jednocześnie.
Ale mój dom rodzinny już nigdy nie był taki sam. Andrzej wyprowadził się do siostry na jakiś czas. Nasze małżeństwo zawisło na włosku.
Często pytam siebie: czy zrobiłam dobrze? Czy można być dobrą matką dla dorosłego dziecka i jednocześnie dobrą żoną? Czy naprawdę musimy wybierać?
A wy? Co byście zrobili na moim miejscu?