„Czy naprawdę jestem aż tak złą matką?” – Historia Anny z Warszawy

– Znowu nie przyszłaś. – Słowa mojej siostry, Ewy, dźwięczą mi w głowie jak echo. – Marta miała urodziny, a ciebie nie było.

Zaciskam dłonie na kubku z zimną już herbatą. Siedzę w kuchni mojego mieszkania na warszawskim Bródnie, patrzę przez okno na szare bloki i czuję, jakby cały świat się ode mnie odwrócił. Mam sześćdziesiąt lat, jestem wdową od pięciu, a od trzech lat nie mogę znaleźć pracy. Moja córka, Marta, dorosła, wyprowadziła się i coraz rzadziej odbiera telefon. Wczoraj miała trzydzieste urodziny. Nawet nie dostałam zaproszenia.

– Próbowałam do niej dzwonić – mówię cicho do Ewy przez telefon. – Nie odbiera. Napisałam jej wiadomość, nawet nie odpisała.

– Może powinnaś po prostu pojechać? – Ewa wzdycha. – Anna, ona cię potrzebuje, tylko nie umie tego powiedzieć.

Ale czy naprawdę mnie potrzebuje? Czy może już dawno pogodziła się z tym, że jej matka jest tylko cieniem przeszłości?

Pamiętam dzień, kiedy Marta przyszła na świat. Był listopad, padał deszcz ze śniegiem. Mój mąż, Andrzej, trzymał mnie za rękę w szpitalnej sali na Inflanckiej. Byliśmy młodzi, pełni nadziei. Marta była naszym cudem – długo staraliśmy się o dziecko. Gdy pierwszy raz ją przytuliłam, przysięgłam sobie, że nigdy jej nie zawiodę.

A potem życie zaczęło się komplikować. Andrzej zachorował na raka płuc, gdy Marta miała dziesięć lat. Przez dwa lata walczyliśmy wszyscy razem – ja, on i ona. Ale kiedy odszedł, zostałyśmy same. Musiałam pracować po dwanaście godzin dziennie w sklepie spożywczym, żeby utrzymać mieszkanie i opłacić korepetycje Marty. Często wracałam późno, zmęczona i rozdrażniona.

– Mamo, czemu nigdy cię nie ma? – pytała wtedy Marta.

– Muszę pracować, kochanie – odpowiadałam. – Robię to dla nas.

Ale czy naprawdę robiłam to dla nas? Czy może uciekałam przed własnym bólem i samotnością?

Kiedy Marta poszła do liceum, zaczęły się nasze pierwsze poważne kłótnie. Miała swoje tajemnice, zamykała się w pokoju z muzyką i książkami. Ja próbowałam ją kontrolować – sprawdzałam zeszyty, wypytywałam o znajomych.

– Przestań mnie śledzić! – krzyczała kiedyś.

– Boję się o ciebie! – wybuchłam.

– To nie jest miłość! To obsesja!

Te słowa bolały bardziej niż cokolwiek innego. Ale nie umiałam inaczej.

Potem przyszły studia – Marta wyjechała do Krakowa. Przez pierwsze miesiące dzwoniła codziennie. Potem coraz rzadziej. W końcu tylko od święta.

Kiedy wracała na Boże Narodzenie, czułam się jak gość we własnym domu. Rozmawiałyśmy o pogodzie, polityce, czasem o jej chłopaku – Pawle. Nigdy nie pytała mnie o moje życie.

A potem przyszła pandemia. Straciłam pracę w sklepie – zamknęli go z dnia na dzień. Siedziałam sama w mieszkaniu, oglądałam wiadomości i czekałam na telefon od Marty. Ale ona była zajęta swoim życiem: pracą w agencji reklamowej, nowym mieszkaniem na Mokotowie, narzeczonym.

Rok temu zadzwoniła do mnie tylko raz:

– Mamo, nie mogę przyjechać na święta. Paweł ma gorączkę, boimy się covida.

– Rozumiem – odpowiedziałam drżącym głosem.

Nie rozumiałam niczego.

W tym roku nawet nie zadzwoniła na moje urodziny.

Siedzę teraz w kuchni i myślę: gdzie popełniłam błąd? Czy byłam zbyt surowa? Zbyt wymagająca? A może za bardzo ją kochałam?

Telefon dzwoni nagle tak głośno, że aż podskakuję. To Ewa.

– Anna, musisz coś zrobić. Nie możesz tak siedzieć i czekać.

– Ale co mam zrobić? – pytam z rozpaczą.

– Jedź do niej. Nawet jeśli cię wyrzuci za drzwi.

Zbieram się długo. W końcu zakładam płaszcz i wychodzę na przystanek autobusowy. Jadę na Mokotów z sercem w gardle.

Pod drzwiami Marty stoję kilka minut, zanim naciskam dzwonek.

Otwiera mi Paweł. Patrzy na mnie zdziwiony:

– Dzień dobry pani Anno… Marta jest w domu.

Słyszę jej głos z pokoju:

– Kto to?

Wychodzi do przedpokoju w dresie, bez makijażu. Patrzy na mnie chłodno.

– Co tu robisz?

– Chciałam cię zobaczyć…

– Teraz? Po tylu miesiącach?

Cisza między nami jest gęsta jak mgła nad Wisłą.

– Marto…

– Nie mam teraz czasu – mówi cicho. – Mam spotkanie online za pięć minut.

– Chciałam tylko…

– Mamo, proszę cię…

Czuję łzy pod powiekami. Odwracam się i wychodzę na klatkę schodową. Słyszę jeszcze głos Pawła:

– Może jednak porozmawiaj z mamą…

Ale drzwi już się zamykają.

Wracam do domu jak automat. Po drodze mijam matki z dziećmi na placu zabaw i myślę: czy one też kiedyś będą tak samotne jak ja?

Wieczorem dzwoni Ewa:

– I co?

– Nic… Nie chciała rozmawiać.

– Anna… może potrzebujecie czasu?

Ale ile jeszcze tego czasu zostało?

Przez kolejne dni próbuję żyć normalnie: gotuję rosół dla siebie samej, czytam książki, oglądam stare zdjęcia Marty z dzieciństwa. Na jednym ma pięć lat i śmieje się do obiektywu z lizakiem w ręku.

Piszę do niej wiadomość:
„Marto, przepraszam za wszystko. Jeśli kiedyś będziesz chciała porozmawiać – czekam.”
Nie dostaję odpowiedzi.

Mijają tygodnie. Pewnego dnia dostaję list polecony – urzędowe pismo o odmowie przyznania mi świadczenia przedemerytalnego. Czuję się jeszcze bardziej bezużyteczna.

Wieczorem dzwoni telefon:
– Mamo…
To głos Marty! Drży jej głos:
– Przepraszam… Nie umiałam wcześniej…
Płaczemy obie przez telefon długo i bez słów.

Czy można naprawić tyle lat milczenia jednym telefonem? Czy matka i córka mogą jeszcze odnaleźć drogę do siebie?
Czasem myślę: ile matek w Polsce czuje się tak jak ja? Czy naprawdę jestem aż tak złą matką? A może po prostu każda z nas popełnia błędy?